PAWEŁ GŁOWACKI

  • Nowy tekst
  • Dawniejsze
  • Inne miejsca
  • Ja
  • Kontakt

Siedem głów

9 listopada, 2025

W końcu, jeżeli o tym pomyśleć, nie ma człowieka, który by nie spotkał samego siebie.

Jorge Luis Borges „Tamten”

 

„Dzień dobry, panie Jacku!”, rzekłem, kłaniając się bez ostentacji. Nie zareagował. Żeby choć rzęsą ruszył, żeby sapnął przynajmniej, warknął, jęknął. Nic. Zupełna obojętność. Rzeźba? Jakby mnie nie poznawał, nie znał w ogóle lub jakbym nie istniał. Dla ścisłości zmieniając rodzaj gramatyczny – tyleż nie poznawał mnie, co mnie nie poznawała, gdyż nie był to pan Jacek cały, a tylko jego głowa, goła na wymierzonym w niebo twardym brzuścu bryła monochromatyczna, intrygująca, tajemnicza. Na domiar tajemniczości – nie jedna, jeno aż siedem! Tak, siedem głów Jacka Marii Stokłosy, różnej wielkości lecz odbitych z jednej kliszy, w ciemności na dnie ogromnego zdjęcia dryfujących bez ruchu niczym siedem łbów żywiącego się dziewicami smoka, przez Longinusa Podbipiętę odciętych dwoma śmignięciami Zerwikaptura. Siedem Stokłosy twarzy. Ani zbiorczo, ani samotnie – nie odpowiedziały na moje „dzień dobry”.

Witać się z fotografią, otwartą dłoń wyciągać do kształtu na wieki zamarłego w prostokącie papieru – owszem, odrobinę to dziwaczne. Jednak patrząc na kwestię inaczej, mniej racjonalnie – jak się nie witać, dlaczego nie wyciągać ręki, skoro przecież tam, za szybką, w okienku zdjęcia, po drugiej stronie zwierciadła, nie rysunek, nie malunek, nie człekokształtny kawałek marmuru lub drewna i nie manekin, marionetka, lalka ani pacynka widnieje, lecz człowiek. Istota skazana na wieczne i bezbłędne udawanie samej siebie z odległej, z każdym dniem coraz dalszej chwili, w której ją sfotografowano. Jak się nie witać i ręki nie wyciągać zwłaszcza wtedy, gdy po drugiej stronie spotyka się nagle kogoś, kto bezbłędnie udaje ciebie sprzed lat wielu lub niewielu.

Takie małe, przezroczyste labirynty same się kreślą w nowej Cricotece, pod sufitem tyciej sali-dziupli przy portierni, gdzie z kilku, kilkunastu elementów Stokłosa skomponował ekspozycję „Wielokroć”. Trzy ogromne, na poł ściany fotografie. Jedna – to owych siedem samotnych głów Stokłosy, dryfujących w ciemności. I dwie bliźniacze, dwa echa, odpowiedzi, kalki słynnego portretu wielokrotnego Stanisława Ignacego Witkiewicza - dagerotypu wiszącego tuż przy wejściu do dziupli, na którym on sam, ubrany w mundur rosyjskiego oficera, powtarza się w przemyślnie ustawionych lustrach. Fotograficzne odpowiedzi Stokłosy na tamten sprzed - powiedzmy stu lat labirynt bliźniaczych odbić - to jest sam Stokłosa w labiryncie własnych bliźniaczych odbić. Raz zwielokrotniony w czarnym kapeluszu, białej koszuli z muszką i w ciemnej kamizelce. A drugi raz, na przeciwnej ścianie, zwielokrotniony w smolistej kurtce ze skóry i karmazynowym szalu. Na środku dziupli – aparatura pozwalająca zwiedzającym samodzielnie powtarzać stary fotograficzny gest Witkacego, pod sufitem zaś wiszą cytaty z jego powieści i teatralnych sztuk. Zwłaszcza te frazy, które nikomu z robiących sobie w dole własny zwielokrotniony autoportret nie pozostawiają najmniejszych złudzeń. „Jestem zupełną marionetką: wszystko dzieje się poza mną. A siebie widzę jako jakiś cień chiński poruszający się na ekranie. Mogę tylko obserwować ruchy, ale nimi nie władam”. Jest jeszcze gorzej. Po pstryknięciu migawki nikt nie włada żadnym swym ruchem, bo nikt już go nie ma, więc nigdy już nie wykona żadnego ze swych niegdysiejszych gestów.

Nigdy żadnego - to jest bezradność nieuchronna. Mimo wszystko swego czasu ludzie, łudząc się i ciepło oszukując, ufali jednak w swego rodzaju nieśmiertelność, co ją oferowały portrety zwielokrotnione. Stąd aż tyle ich wrzucił Stokłosa na dno przeszklonej gabloty, przy wejściu witającej gości wystawy. Dziewczynka z kwiatem we włosach, mężczyzna palący fajkę, pies siedzący na stole, łysy tłuścioch, niemowlę w sukience, dżentelmen w meloniku, brodacze, wąsacze, brodaczo-wąsacze, ktokolwiek, wszyscy. A każda z owych istot przez zestaw luster i migawkę fotograficznego aparatu dawno temu na wieki podniesiona do piątej lub siódmej potęgi, zamarłej w zżeranym przez sepię prostokącie. Wieczność każdej zależna od apetytu czasu. A ów apetyt – jak duży jest, jak mały? Tu chyba tkwi temat nieruchomej opowieści Stokłosy. Temat prosty. Jasne jej sedno. Niepokój.

Niepokój sobowtórów, manekinów, brzuchomówców. Niepokój lustrzanych odbić i innych powtórzeń, przedrzeźniań, małpowania. Niepokój Golema. Niepokój zająknienia „Wielopole, Wielopole” i niepokój bliźniaków Lesława i Wacława Janickich w „Wielopolu, Wielopolu” Tadeusza Kantora. Niepokój teatru, którego naturą są niekończące się powroty, powtórzenia, niedokładne, bo niedokładne, lecz jednak kalki wciąż tego samego: wahania Hamleta, dzielności Antygony, melancholii Lubow Raniewskiej, jeszcze kilku sędziwych figur losu.

Owszem, witać się ze starą fotografią, rękę podawać zamarłej na fotografii istocie – to scenka trochę dziwaczna, lecz przecież jakoś trzeba zażegnywać, albo choćby tylko próbować zażegnywać niepokój zdjęcia. I trzeba się jakoś przygotować na przyszłość. Za pierwszym pobytem na ekspozycji „Wielokroć” było, jak opisałem. Jednak nie mogę zakładać, że kiedy pójdę raz drugi, to wszystko powtórzy się bezbłędnie. Muszę wiedzieć, co robić, gdy jedna z siedmiu nieruchomo dryfujących w ciemności głów Stokłosy odwróci się nagle w mą stronę i rzeknie: „Aaaa, dzień dobry, dzień dobry! Witamy serdecznie i zapraszamy do środka! Śmiało! Tak! Śmiało!”.

9 listopada 2025 r.

© 2025 Paweł Głowacki. Wszystkie prawa zastrzeżone. Wykonanie StronyART