Gdzie przebywa duch zmarłego lat temu 25 Jerzego Giedroycia – tego, rzecz jasna, nikt nie wie. Nikt z nas. Może on być wszędzie. Gdziekolwiek i w którejkolwiek ze swych wielu przeszłości.
Na przykład – u źródła. Oto w Mińsku Litewskim trwa jesienny poranek roku 1913. Giedroyc ma lat siedem. W rodzinnym domostwie wciśnięty między dwie pełne tomów szafy, czyta „Pannę Mery” Kazimierza Przerwy–Tetmajera, jedną z setek pochłoniętych w chorowitym dzieciństwie książek. A jutro, by przed kolegami błysnąć nieludzkim bohaterstwem, położy się na wznak między kolejowymi szynami i skamieniały poczeka aż przejedzie nad nim pociąg. Już? Tak. Znów przeżył, znów wygrał. Po czym – wraca do szaf.
A teraz skok w czasie – i jest na drugim początku. Cień bibliotecznych szaf dzieciństwa nie blednie – wciąż chodzi o słowa, zdania, wciąż wszystko wokół czytania się obraca. Pod koniec wojny, z Gustawem Herlingiem-Grudzińskim i Zofią Hertz obmyśla w Rzymie pierwszy numer pisma „Kultura”.
I kolejny przystanek ducha – Francja. W Maisons-Laffitte ogląda Giedroyc willę przy avenue Corneille. Nada się na pierwszą siedzibę Instytutu Literackiego? Czy jest miejsce na książki? Jest. Nada się.
Znów skok nad kilkoma latami. Oto wprowadza Instytut do siedziby ostatecznej, domu przy avenue de Poissy w Mesnil-le-Roi, gdzie do 14 września roku 2000, dnia śmierci Jerzego Giedroycia, wydanych zostanie 637 numerów miesięcznika „Kultura”, 171 numerów „Zeszytów Historycznych”, a także tomy prozy i poezji w liczbie godnej dwóch bibliotecznych szaf w Mińsku Litewskim.
I następny skok, tylko że – w tył. Jeszcze raz willa przy avenue Corneille. Jest koniec maja lub początek czerwca roku 1951. W swym gabinecie Giedroyc kolejny raz tego dnia czyta list aż z Buenos Aires. „Szanowny i Drogi Redaktorze. Ze wzruszeniem debiutanta przeczytałem pierwszy polski mój tekst po wielu latach. Wszystko jest bardzo pięknie i dziękuję za wstęp”. Przerywa, zapala papierosa. Zerka na koniec. „Bardzo dziękuję za egzemplarze i proszę o więcej, jeśli to możliwe. Łączę wiele serdecznych pozdrowień. Witold Gombrowicz”. Chodzi o egzemplarze „Kultury” nr 5 i 6/1951 z fragmentami powieści Gombrowicza „Trans-Atlantyk”. Redaktor już przeczuwa, że w roku 1953 wyda w jednym tomie „Trans-Atlantyk” oraz sztukę „Ślub”. Nie lubi czytać sztuk. Od zawsze, od epoki dwóch szaf nie potrafi podczas lektury wyobrazić sobie świata skrytego w samych tylko dialogach. Lecz nie ma to znaczenia. Przypominają mu się pierwsze słowa Henryka, bohatera „Ślubu”, rozpoczynające przemianę snu w sceniczną realność. „Zasłona wzniosła się… Niejasny kościół… I niedorzeczny strop…” Zapala kolejnego. Który to już dziś?
Tak, duch bywa wszędzie. Więc czemuż by nie w cudzych słowach, zdaniach, gdzie od epoki dwóch szaf przebywał równie intensywnie jak w zwykłej rzeczywistości, o ile nie mocniej? Na przykład – w „Trans-Atlantyku” Gombrowicza? Niech będzie. Zasłona wznosi się… Wnętrze bizantyjskiego pałacu pederasty Gonzala… Biblioteczna komnata, cała w bezładnie wysypanych z taczek tysiącach książek świata całego… Jako jeden z opłacanych przez Gonzala chudych Czytelników, Giedroyc siedzi na papierowej górze i oddaje się lekturze. Na kanwie niepokojącego chwytu z „Don Kichota”, gdzie w bibliotece Błędnego Rycerza bohaterowie znajdują naraz tom zatytułowany „Don Kichot” – wewnątrz „Trans-Atlantyku” Giedroyc czyta „Trans-Atlantyk”. Ale to niestety chyba nie wszystko. Czy naprawdę? Czy w owym śnie scenicznym Redaktor przejął mentalność od pewnego nowoczesnego smakosza literatury i przepoczwarzył się w cynicznego cwaniaczka? Czy Redaktor jest oto po prostu – żałosnym kretynem?
Parę chwil przed krągłą rocznicą śmierci Jerzego Giedroycia pisarz Maciej Siembieda, autor prozy sensacyjno-kryminalnej, wyznał w wywiadzie: „Na początku słyszałem, że jak chcę lepiej zarabiać, to muszę pisać gorzej i prościej”. Nie do uwierzenia! Owszem, dziś owa światła rada żałosnego kretyna nie powinna zdumiewać, a tu proszę – jednak zdumiewa. I tak mocno, że aby w jej istnienie uwierzyć, trzeba ją sumiennie powtórzyć, uwyraźnić.
A zatem: Pisz pan gorzej! – woła przebrany za literackiego smakosza cwaniaczek cyniczny. Pisz pan gorzej, a najlepiej – jeszcze gorzej pan pisz, bo dziś im gorzej się pisze – tym lepiej się pisze! I najprościej to pan rób! A właściwie, jako że nie ma się co ograniczać, jako że trzeba z żywymi naprzód iść, po życie sięgać nowe, a nie w uwiędłych laurów liść z uporem stroić głowę – tylko klarownie prostackie struktury zdaniowe pan kleć! W skupieniu godnym neandertalczyka patroszącego rybę – tępym kozikiem wydłubuj z kartofla stylistyczne podobizny frazy „Ala ma kota”! Czyń tak, a osiągniesz wielki sukces pisarski, to znaczy finansowy! Albowiem – takie mamy czasy!… Prawdziwa ciemność w tym, iż ów kretyn nie jest samotnym wilkiem prostactwa. W latach ostatnich jak wiele wybrzmiało głosów nawołujących do stylistycznego „robienia dobrze” w prasie, literaturze, teatrze i w ogóle wszędzie – do stylistycznego „robienia dobrze naszemu czytelnikowi, widzowi i każdemu innemu bratu oraz córce”, albowiem taką mamy, panie drogi, epokę? W „Trans-Atlantyku” sportretował Gombrowicz Związek Kawalerów Ostrogi – małe stado Polaków opętanych jedną kretyńską ideą, którzy się wzajem w ryzach stadnego opętania trzymają przy pomocy owych do pięt przytwierdzanych szpikulców służących kiełznaniu niesfornych koni. Od jak dawna dzień w dzień podobnie się nad Wisłą do pionu wzajem stawiają członkowie Związku Kawalerów Ostrogi Pisania Kartoflanego?
A jednak nie! Nawet w moim śnie scenicznym, gdzie wszystko jest możliwe i bez większych konsekwencji – nawet tutaj i teraz, moment przed rocznicą śmierci Giedroycia, duch jego nie zdobył się na odegranie roli ducha żałosnego kretyna. Pozostał sobą, takim jak zawsze, jak od zarania – od źródlanej epoki setek chłopięcych lektur przy bibliotecznych szafach, lektur, których milczącej pokory nie burzył nawet żelazny stentorowy łomot świata nieubłaganie przetaczającego się wpierw nad małą głową, a później, już do samego końca, nad głową dużą.
Kiedy więc – jak w „Trans-Atlantyku” powiada Gombrowicz – do bibliotecznej komnaty bizantyjskiego pałacu wszedł w moim śnie Gonzalo wraz z Ignacym, Tomaszem i narratorem Gombrowiczem – siedzący na papierowej górze Giedroyc nic nie powiedział. Bo niby co? Samemu Gombrowiczowi, a w myślach też innym autorom „Kultury”, Miłoszowi choćby, Watowi, Malapartemu, Kołakowskiemu, Micińskiemu, Herbertowi, Camusowi, Böllowi, Eliotowi, Malraux i tylu innym – miał może rzec: „Piszcie gorzej, panowie, prościej, bo jeśli nie, to ciotka Hela i wuj Heniek na językowe labirynty wasze się obrażą i zrezygnują z prenumeraty „Kultury” – a wtedy nici z naszej niedzielnej pasztetowej!”?
Milczał. Powoli odłożył „Trans-Atlantyk” i zapalił sobie. Pomyślał, że koniecznie trzeba Gombrowicza skłonić do pisania dla „Kultury” – „Dziennika” w odcinkach. Do pisania tak, tylko tak, jak Gombrowicz pisać chce – Gombrowiczowymi frazami, w rytmie Gombrowiczowego oddechu. W żadnym razie inaczej. Po czym – zapalił sobie Giedroyc następnego. Jak kiedyś. Jak zawsze.
31 sierpnia 2025 r.

Przeczytaj również:
30 listopada, 2025
Obok przeciągów
Dzieła Uniłowskiego, Hłaski, Prusa, Schulza, Potockiego, Kijowskiego lub…
23 listopada, 2025
Trzy dalekie wystrzały
Nie jest wykluczone, że młodziutki Witold Gombrowicz był świadkiem tego…
16 listopada, 2025
Szal
Ta łysa głowa, ta skóra jak pergamin lub stara mąka, czymś tajemnym sklejona,…