Gdyby tamtego dnia na progu lat 50. ubiegłego wieku Nikifor pierwszy raz przyszedł do Teatru Groteska sam, a nie prowadzony za dziecięcą rączkę przez Andrzeja Banacha – prawdopodobnie sprzedano by mu bilet ulgowy dla uczniów klas 1 – 3. Rzadki wąs i zmiętą buzię wzięto by za fizjonomiczną ciekawostkę a nie powód do wezwania milicji w sprawie próby wyłudzenia tańszego wejścia metodą „na grzecznego malucha”, po czym bileter klepnąłby Nikifora w plecki, lekko popchnął i rzekł troskliwie: „Tylko uważaj na schodach, bo stopnie wysokie!”. Miał wtedy lat mniej więcej 55 i – jak ująłby to Gabriel Garcia Marquez – od dawna wyglądał niczym sędziwy chłopczyk w kapeluszu dziadka. Mały był. Nawet gdyby wdział czyjś garniturek z Pierwszej Komunii, mówiono by, że ładnie mu, owszem, lecz po rękawach i nogawkach widać, iż na własną Pierwszą Komunię winien poczekać rok, a najlepiej dwa. I dla bezpieczeństwa – bo przecież spaść można i kark skręcić – przez dwa owe lata niechaj Nikifor nie dosiada śnieżnobiałej Hauki, swego ukochanego kundla średniej budowy ciała, gdyż wbrew pozorom, które przy nóżce Nikifora się uwydatniają, Hauka to jednak nie jest kucyk, co aportować potrafi.

Tak, mały od zawsze. Jak tylu podobnych mu, lecz bez wąsów, którzy od 80 lat odwiedzają Groteskę – na początku gmach przy ul. Skarbowej 2 w Krakowie, później, prawie przez dwie dekady, Salę Saską w kamienicy przy ul. Św. Jana 6, w końcu, po dziś dzień, znów Skarbową 2 – przychodzą na spotkania z innymi światami, przy których ten realny magicznie staje się naraz nie do uwierzenia i zbędny. Nikifor był jak oni, tyle że mały pozostał do końca. Małe kroki, pajęcze palce, skrzacie pudełko z farbami, zapałczany pędzelek, kulka śliny na czubku języka, kawałek kartonu, mały murek przy deptaku w Krynicy i przez cały mały dzień mała głowa w kapeluszu nieznanego dziadka pochylona nad kawałkiem kartonu niespiesznie zmieniającym się pod zapałczanym pędzelkiem w podobiznę świata innego, to znaczy tego samego, tylko w doskonalszej wersji. Jeszcze mała, lecz nieskończona samotność Nikifora, puchnąca na jego ułomnościach. I wreszcie to, co najistotniejsze. Małe oczy.

Małe wielkie oczy, jak ktoś rzekł, oczy geniusza kolorów i odcieni. Małe wielkie spojrzenia uparcie buszujące w rzeczywistości, nieomylnie oddzielające ziarna od plew, zaś na końcu, dzięki uprzejmości pędzelka, na nowo wypełniające miejsca oczyszczone z plew. „Spojrzał, dodał mi urody”, zapisała Wisława Szymborska w wierszu. Nikifor, dodając światu siebie malowaniem, odejmował odeń estetyczne fiaska. Te jego małe wielkie oczy przyszły na myśl nagle, nad jubileuszową księgą „Groteska. Teatr inny niż inne (1945 – 2025)”. Wyborne dzieło! Na okładce – garbata zjawa z wystawionego w roku 1993 seansu „Mirómagia”, namalowana przez Jana Polewkę. Szata koloru cegły, czarne włosy i taki kostur, sinawa twarz niby niedokończona maska i cienkie smoliste gąsienicowe łapki, w liczbie 6 wyrastające z ceglanej szaty. Garbuska wędruje dokądś. Może wstecz czasu? Kto wie, może aż do samego źródła Groteski – do sławetnej premiery „Cyrku Tarabumba” dnia 18 stycznia roku 1945, od której zaczęło się długie życie Teatru stworzonego przez Zofię i Władysława Jaremów? O początkach i o całej historii Groteski warto poczytać w siedmiu opowieściach pięciorga znawców. Tam jest wszystko. Lecz prawdziwa opowieść to niema opowieść czarno-białych i kolorowych fotografii, na bez mała 150 stronach wielkiego formatu rozwijająca się od rzeczonego „Cyrku Tarabumba” po „Misia Tymoteusza” w roku 2025.

Małe wielkie oczy Nikifora przychodzą na myśl już na stronie 50., gdy przyjrzeć się Łatkowi, marionetce siedzącej na linie. Ma oczy ogromne, na zawsze szeroko otwarte i czyste. Po czym (nie licząc oczu z Japonii, będących jedynie skośnymi kreskami czerni) dzieje się tak, jak gdyby zerkające na nas spojrzenie Łatka wędrowało ze zdjęcia na zdjęcie, aż do fotografii ostatniej. Małpy, krowy, ryby, konie, psy i ptaki wszelakie, król i pastuch, królewna i rycerz, urzędnik i szewc, czarownica oraz tygrys, cokolwiek chcecie – wszystkie sceniczne widma 80 lat Groteski mają oczy ogromne, na zawsze szeroko otwarte i czyste. Nawet charaktery spod gwiazdki ciemnej. Mają oczy w swojej mocy bliźniaczo podobne do oczu postaci grupowego portretu „U Banachów na Mikołajskiej”, przez Nikifora akwarelami malowanego u zarania lat 50. ubiegłego stulecia.

W tamtym czasie dość często przyjeżdżał do Banachów w gości i zostawał kilka, kilkanaście dni, może dłużej. Łaził po Krakowie, milczał, szaleńczo palił, a nade wszystko – malował. Ulepszał miasto. W zastępstwie Księcia Hamleta, zapałczanym pędzelkiem nastawiał zwichnięte kształty i kolory realności. Bywało, że ulepszał bezpośrednio, wedle maestrii własnego oka kolorując frasobliwość stareńkich lipowych Jezusków, stojących na jego blacie malarskim przy oknie z widokiem na Mały Rynek. Innych wybornych dzieł, wiszących na ścianach domu Banachów, choćby obrazu Jacka Malczewskiego, poprawiać jednak się nie ważył, lecz nie zostawił ich w spokoju. Po prostu – tworzył akwarelowe portrety pokoi, usuwając z namalowanych przez siebie ścian dzieła, które uznał za fatalne, i zastępował je własnymi. Uśmiechał się, kończąc malowanie. Uśmiechał się jak zawsze, gdy widział, że świat stał się mniej ułomny. Jak w Grotesce, na towarzyskie spotkania przyprowadzany przez Banacha za chłopięcą rączkę, z których to dysput artystycznych prędko znikał i małymi krokami wędrował na widownię, aby w pustce malować sobie własne swoje, niepodrabialne widzenie cudzej dekoracji, diabełków, księżniczek i reszty duchów z papier mâché, całej znieruchomiałej fikcji, łącznie z ramą sceny, a na samym końcu – siebie tyciego, od tyłu, skulonego w fotelu dla niego wielkim niczym żaglówka. I tak samo uśmiechnął się, gdy spojrzał na już gotowy akwarelowy portret grupowy wytwornego towarzystwa artystycznego (rysownik znakomity, doskonały eseista, jego żona i sedno Teatru Groteska) – towarzystwa w salonie Banacha pewnym popołudniem siedzącego przy okrągłym stole.

Od lewej, do prawej: Antoni Uniechowski, Andrzej Banach, Władysław Jarema, Zofia Jaremowa, Jerzy Skarżyński, Lidia Skarżyńska, Ela Banach, Kazimierz Mikulski. Znieruchomiali pozują pokornie. Za nimi na ścianie niewielka Banacha galeria obrazów, już ulepszona przez jego gościa z Krynicy. Osiem twarzy nad kolorowymi filiżankami kawy, osiem par ogromnych oczu, na zawsze szeroko otwartych i czystych, wpatrzonych w czas przed nimi. Na pierwszym planie – drobny chłopczyk, na krzesełku z domku dla lalek, plecami do nas. Nikifor, Nikifor Krynicki, Nikifor Matejko, lub po prostu Mały, który z wielu powodów już dawno temu powinien zostać patronem Teatru Groteska. Na obrazku widać jak Mały, u zarania lat 50. ubiegłego wieku przy owalnym blacie skulony na krzesełku dla lalek, maluje obrazek, na który patrzę 75 lat później. Ulepsza świat jak ci, którzy mu pozują. Niebawem Mały się uśmiechnie. Wtedy i teraz.

5 października 2025 r.