Świnia musi być świnią!, zanotował sobie George Orwell w styczniu roku 1943. To lub coś podobnego. Po chwili uzupełnił wytyczną. Świnia musi być mocną świnią, świnią par excellence!, dopisał i rozwinął pawi ogon korekt. Fikcyjna świnia musi być świnią jak świnia, aby w ostateczności okazać się zarazem świnią i więcej niż świnią! Alegoria moja ukłuje człeka naprawdę skutecznie, jeśli świnia nie puści do kłutego człeka oczka, że w istocie nie jest świnią! Gdy napisana świnia litą świnią nie będzie szczerze i odważnie, człowiek przeczyta ją bez lęku! Tak, świnia koniecznie musi być świnią, aby człowiek lękliwie dostrzegł w niej siebie, lecz nie tak jak siebie w lusterku dostrzega, ale głębiej – na własnym dnie, które nie odbija się w zwierciadłach rzeczywistych, a jedynie w fikcyjnej opowieści, w bajce!… Mniej więcej tyle sobie Orwell zanotował w styczniu, a w listopadzie rozpoczął pisanie „Folwarku zwierzęcego”, alegorii dziś zacnie zabytkowej.
Otworzyłem eksponat na chybił trafił. Przeczytałem: „Napoleon był sporym knurem rasy Berkshire o dzikim wyglądzie, jedynym z tej rasy na folwarku”. Ot, świnia jak się patrzy, żywcem wyjęta z chlewika mej babki Katarzyny. Tak było w czwartek, dzień później zaś, w Teatrze Ludowym oglądając wyreżyserowany przez Wojciecha Kościelniaka „Folwark zwierzęcy”, patrzę, a Napoleon to – Jan Nosal. Mocny Nosal. Knurza byczość rasy Berkshire? Dzikość w ryju? Przekrwione gały niczym guziki? Żółte kły prawie do ziemi? Słowem – alegoria potworności, chrumkający Józef Stalin na racicach? Skądże! Jegomość o ciepłym obliczu! Istny wędkarz-poczciwina, co na zakolu Wisły kij moczy, żując bułę z żółtym serem i herbatkę z prądem w rytmie pięćdziesięciogramowych łyków z termosu, przyjmując w iście anielskim, coraz intensywniej anielskim oczekiwaniu na dygnięcie spławika. Taki to jest świński Napoleon! I w seansie Kościelniaka podobnie ma się sprawa z całym alegorycznym światkiem Orwella.
Świnie i kury, kot oraz koń, owce trzy, tudzież krowa, chyba także osioł, i reszta bydlątek obejścia pana Jonesa, którego bydlątka przegnają, wszczynając rewolucję bliźniaczą Październikowej – one wszystkie istnieją na scenie tak, że ich nie ma, za to brzęczą głoszone przez aktorów nazwy zwierzątek, lub tylko sugestie nazw. No i w dłoniach aktorów dyndają sznurki, znamionujące ogony, albo loki białych peruk dyndają na ich głowach w charakterze owczego runa, lub też na jednej parze źrenic błyskają soczewki udające czarne szczeliny kocich oczu. Są na scenie ludzie, mocno są. Ludzie obklejeni dyskretnymi znakami zwierząt. Inaczej mówiąc – nie ma figur alegorii. Mięknie ostrze bajki oryginalnej, dziś kłującej wprawdzie słabo, lecz w latach czterdziestych ubiegłego wieku przecież gwałtownie. W poetyce starej niczym duch Ezopa, w bajkowej poetyce lustra zwierzęcych oczu, podstawionych ludziom pod nos – Orwell alegorycznie powtórzył ciemności mózgu Stalina, Mołotowa i Trockiego, przywołał brak litości Czeka i NKWD, skalkował fabuły Rewolucji Październikowej, domowej wojny, wielkiej partyjnej czystki i planu pięcioletniego. Na scenie Ludowego, z mięsa tych alegorycznych powtórzeń – niczym z soli sam wzór chemiczny na kartce – zostało tylko zgrabne i krótkie streszczenie dla maturzystów. W zamierzeniu twórców seans miał być przestrogą, gdyż natura ludzka niezmienna, więc stare demony mogą wrócić. Niby racja. Lecz niby kogo skutecznie przestrzec można, używając do tego lwa w czerwonym śliniaku w białe grochy na szyi, który na domiar radości widzów nie dość, że zabawnie śpiewa i tańczy, to nie jest lwem, lecz aktorami?
Owszem, bez męki ogląda się tę prawie trzygodzinną śpiewogrę, z twarzy widzów wnosząc – momentami nawet przyjemnie. W każdym razie – snu w fotelach wyjątkowo mało dostrzegłem. Sceny dialogowe oraz nieliczne monologi są krótkie i nieskomplikowane, głównie informacyjne, łatwe do przeczekania, do doczekania sedna programu. A sedno to atrakcyjne sceny rewiowe, zbiorowe wiązanki taneczno-śpiewne o jakości z reguły zadowalającej i bezpiecznej: nikt się znienacka nie wywalił. Są to wiązanki, owszem, z moralnym przesłaniem, lecz przez dziesięciolecia tak obmacanym, że już martwym. Nie ma się czym przejmować! Doprawdy! Tu nie ma się co trapić, tu trzeba na parkiet ruszać i do pląsu aktorki rwać, zwłaszcza niektóre! Umtarara, umtarara, umtarara bum cyk cyk!… I tak bezpretensjonalnie sunie sobie ów seans. Sunie jak po smalcu, bezpiecznie, relaksacyjnie. I tak w tym akapicie pisze mi się o seansie Kościelniaka. Adekwatnie, aby odpowiednie dać rzeczy słowo, jak uczył poeta. Więc – kilka łatwych zdanek, garść obłych epitetów, szczypta dziegciu w letnim miodziku kunktatorskiego obiektywizmu. A Orwell? Gdzie on?
W każdym razie – nie w Teatrze Ludowym. Może gdzieś tam, na dole lub w górze, dalej kartkuje bajki Ezopa, które sam Sokrates brał za wzór skutecznego dociekania tajemnic uporczywie niezmiennej natury ludzkiej… Może wciąż siedzi nad swymi w styczniu, lutym bądź marcu roku 1943 kreślonymi, albo tylko myślanymi notatkami do „Folwarku zwierzęcego”, i próbuje pojąć dziwność sztuki alegorycznej, którą wielu, na czele z Benedetto Croce i Jorge Luisem Borgesem, uważało za estetyczny błąd, wręcz za monstrum… Jak to jest, że gdy gadająca po ludzku świnia jest świnią par excellence, ludzie słuchają o wiele uważniej niż kiedy to samo recytuje człowiek jedynie przystrojony świńskim atrybutem, powiedzmy – beretem z antenką w formie raciczki lub korkociągowego ogonka w odcieniu bieliźnianego różu? Dlaczego dzieje się tak, że bajka wyzuta ze zwierząt – z automatu obraca się w trupka swych mądrych uwag, przesłań i pouczeń?
Rzecz jasna, od Nosala (także od innych w ich rolach) nie oczekuję, by namiętnie udawał knura rasy Berkshire! By maskę ryja wdział, gumowym sadłem opasane ciało różowymi pudrami otynkował, do kolan oraz rąk metalowe racice przytwierdził i barytonowo sapiąc – swe koleżanki aktorki, jak on namiętnie udające kury lub owce, w celach konsumpcyjnych po scenie gonił na czworakach! Lecz z drugiej strony, skoro bez knura opowieść jest niemożliwa – co robić? Inaczej spytam. Skąd brać takich magików aktorskich przeistoczeń, magików od charakteryzacji i ruchu, których dzieło nie będzie estetycznym kretyństwem na miarę kretyństwa, co je w tym akapicie ulepiłem?
Może zatem, cierpliwie czekając na magików, po prostu zostawiać wszelkie bajki zwierzęce w spokoju – w domu, na papierze. Nie wyciągać świń oraz innych krów z kartek i nie wpychać na scenę lub przed kamerę. Gdy nie ma magików – niech knur pozostanie słowem pośród słowami, a wędkarz-poczciwina spokojnie moczy kij na zakolu Wisły, daleko od sceny. I niech się nie martwi, jeśli spławik ani drgnie przez długie godziny. Przewidział to przecież. Ma w plecaku drugi termos. Radosny – może czekać.
12 października 2025 r.
