Tak, jutro też
Seans „Śmieszny staruszek” wraca powoli. Miesiąc temu, nawet trochę dawniej, gdy w Teatrze Groteska premiera dobiegła końca – pamięć odwróciła się do seansu plecami i poszła sobie, zostawiając go w pęczniejącej przeszłości – bez wsparcia. Sam jak palec miał w ciemnościach głowy dojrzewać niczym, nie przymierzając, wyborne szynki włoskie, albo sery z Francji, tylko w zupełnie inny sposób i znacznie krócej. Być może zawsze powinno dziać się właśnie tak? Może trzeba brać lekcję Rilkego, może trzeba nauczyć się gruntownie i prędko zapominać każdą premierę, a później cierpliwie czekać, aż wróci z niej coś, co naprawdę warte było przetrwania, więc przetrwało i oto przyszło z daleka w gości? Miał zatem „Śmieszny staruszek” dojrzewać do własnej istoty, do tego, co w nim istotnie trwałe, mocne, wielkodusznie obojętne na cyrk papuzio-zmiennych sezonów, mód, sensacji. Słowem – miał dojrzeć do tego, co cykliczne, co nigdy nie przestanie się powtarzać dyskretnie i uporczywie, nawet wiernie. A teraz oto czas ciemności się skończył, minęła obojętność pamięci – i seans Teatru Groteska wraca na scenę w głowie.
Już tylko w postaci tytułowej figury Staruszka, lecz powraca. Idzie bardzo wolno, ostrożnie szurając małymi krokami znużonego chłopczyka. Cały szary, jak na premierze – szary, poczynając od twarzy, poprzez przaśnie skrojony mundur anonimowego przewodnika po muzeum teatralnym, na niczym nie wyróżniających się butach i życiu długim kończąc – wlecze za sobą zwykłe krzesło, ustawia je w środku świetlnego koła, siada i zamiera w pozie pokonanego. Nikogo wokół. Zamiast zdań swego wielkiego, trwającego godzinę z minutami, premierowego monologu majowego, co mu go Tadeusz Różewicz 62 lata temu napisał, mógłby teraz Staruszek cicho powtórzyć inne Różewicza słowa. „Czas na mnie/ czas nagli// co ze sobą zabrać/ na tamten brzeg// nic…”. Lecz nie mówi. Patrzy. Jego szare spojrzenie. Nic więcej. To niewiele. To wystarczy. Powrót spektaklu, powrót istoty spektaklu dobiegł końca.
Na dobrą sprawę – w wyreżyserowanym przez Rafała Szumskiego spektaklu nie ma dużo więcej. Właściwie – ten „Śmieszny staruszek” już jest opowieścią, która dojrzała. Jest monodramem już oczyszczonym przez czas, monologiem na mocy obojętności wspomnienia uwolnionym od żurnalistycznych, publicystycznych atrakcji. Z oryginału Różewicza odpadły uwiędłe doraźności lat sześćdziesiątych ubiegłego stulecia, szalenie atrakcyjne przecież także dzisiaj. Odpadły lub wyblakły trupio, znikając gdzieś z tyłu, przesuwając się do drugiego, trzeciego szeregu tematów jakże smakowitych dla fanów pieprznych sensacyjek. Nie ma więc sądu nad domniemaną pedofilią Staruszka, nie ma procesu ujawniającego mroczną naturę jego miłości do lalek małych i dużych, nie ma obojętności prawników o lodowatych sercach, nie ma orzeczenia winy ani wyroku skazującego na więzienie… Szkoda dalej katalogować martwe te pędy kwestii stadnie ważkich. Słowem, wielka mowa Staruszka, wypełniająca cały seans, nie jest żadnym zeznaniem przed marsową sędziną, prokuratorem oraz obrońcą. Jest spowiedzią. Tak, lecz spowiedzią – przed nikim. Gdyby Szumski ustawił na scenie konfesjonał, za kratką okienka przepuszczającego szept grzechów nie byłoby żadnej twarzy i na finał szeptu nikt po tamtej stronie nie stuknąłby palcem w ramę okienka – ale u Szumskiego nie ma konfesjonału. I w przestrzeni nad sufitem też pusto. Dla Staruszka nie istnieją ani te ani żadne inne formy pocieszenia. Owszem, są widzowie, słuchacze, wobec których, a nawet dla których Staruszek snuje opowieść o sobie, o dobiegającym już do ostatniej kropki swoim losie. Lecz – czy nie jest w istocie sam? Sam zupełnie, doskonale?
Sam jak sędziwy Krapp, w „Ostatniej taśmie” zasłuchany w kawałki swych starych spowiedzi, sam niczym w sztuce „Wtedy gdy” okutany głosami własnej postrzępionej pamięci siwy starzec, sam jak tyle innych wolno zastygających postaci w wielu scenicznych światach Samuela Becketta, tak przecież wysoko, chyba wręcz najwyżej cenionych przez Różewicza – postaci, którym pozostało już tylko obcowanie z przeszłością, milknącą im w uszach i głowie, ciemniejącą w oczach. W Teatrze Groteska samotność granego przez Krzysztofa Grygiera Staruszka ma coś z samotności owych beckettowskich zjaw, lecz jest cieplejsza, bardziej jasna, nie aż tak krańcowo sucha.
Do Staruszka-Grygiera wciąż jeszcze przychodzą nocami w gości jego ukochane lalki, pozwalając mu mylić jawę ze snem, wczoraj z dziś, światło z mrokiem, a pomieszanie to, ów samotny teatrzyk marionetkowy odrobinę łagodzi samotność. Jedna z lalek, naturalnych rozmiarów, harmonijnie zbudowana i o kruchym spojrzeniu nastolatki, wciąż jest dlań kobietą prawie żywą. Diana Jędrzejewska-Szumska dotkliwie czysto gra to na amen milczące, ebonitowo-cielesne, dwoiste istnienie, niepokojące jak Golem. A za wrotami trzech widniejących z tyłu sceny szaf dwudrzwiowych, bardzo starych – o ile nie są to wytworne furtki wiodące do labiryntu, w którym wskazówki obracają się w przeciwnym niż zazwyczaj kierunku – wciąż płytko śpią sensualne wspomnienia Staruszka, wystarczy mu więc jedynie uchylić drewniane skrzydła, aby spotkać widmo siebie niegdysiejszego, widmo któregoś siebie z któregoś z wielu czasów przeszłych. Skrzydła najlepiej uchylają słowa, dlatego Staruszek-Krygier mówi. Wciąż i wciąż, mówi i mówi. A później znów, od początku, do końca, to samo lub coś innego.
Jutro też?
Jak gdyby wiedział, lub choćby tylko przeczuwał, że jego dźwięcznie tykające mu przed nosem słowa o nim samym w przeszłości tak naprawdę są darowanym mu czasem.
Tak, jutro też.
29 czerwca 2025 r.

Przeczytaj również:
19 października, 2025
Błazen i Ślepiec
A jednak – znów idą! Błazen za Ślepcem, może Ślepiec za Błaznem, obojętne.…
12 października, 2025
Czekając na magików
Świnia musi być świnią!, zanotował sobie George Orwell w styczniu roku 1943. To…