Jesienią roku 1967 Federico Fellini znalazł oczy zdolne patrzeć na diabła i przetrwać. Nie szukał akurat tych. Żadnych nie szukał, bo już wybrał. Chciał, aby w filmie „Toby Dammit” – impresji na kanwie opowiadania Edgara Allana Poe „Nie zakładaj się nigdy z diabłem o swą głowę” – tytułową rolę zagrał Peter O’Toole. Chciał mieć przed kamerą jego zawiłą twarz i oczy, patrzące na zmartwionego staruszka w fartuszku z czarnego jedwabiu, albo na zaspanego sprzedawcę benzyny, albo na milczącego dziadka za sterami tramwaju. Wszystko dogadano. Okiełznano wszystko, prócz nerwów aktora, od lat kruszejących pod strugą gorzałki. O’Toole – odmówił w karczemnym stylu. Toby Dammit stracił twarz. Lecz od czegóż są nieubłagane zbiegi okoliczności, owe zdumiewające przypadki, z zegarmistrzowską precyzją konstruowane przez Parki, trzy Wiedźmy, los?
„…i zobaczyłem tam film z piękną twarzą Terence’a Stampa”, wspomina Fellini. „Na dodatek w scenie, w której jest pijany”. Nieważne, gdzie to się stało. Jest również mniej istotne, o jaki film chodziło. O historię „Billy Budd” z roku 1962, wedle ostatniej noweli Hermana Melville’a sfilmowaną przez Petera Ustinova ze Stampem w tytułowej roli (miał lat 24 i był to jego kinowy debiut), za którą uhonorowany został Złotym Globem oraz nominacją do Oscara? Być może. Naprawdę istotne jest, czy kiedy Fellini mówi o tej twarzy: „piękna” – trafia w sedno? Jednym epitetem zupełnie wyczerpuje tę pofalowaną płaszczyznę? Czy jednak coś zostało do dodania? I co właściwie się mówi, próbując twarz Stampa, jej z każdą kolejną rolą pęczniejący przez 60 lat sekret złowić i raz na zawsze zdefiniować, skandując te słowa i na nich poprzestając: „demoniczna”, „intrygująca”, „niepokojąca”, „przerażająca”, „hipnotycznie kamienna”, „zgubna niczym labirynt znaków na kamieniu z Rosetty”, „zakryte skórą wejście do czeluści”? A oczy Stampa? Starczy powtórzyć to, co o oczach Billy’ego Budda powiedział Melville – że „modre” one? Niby jaką moc uspokajania i przeganiania demonów posiada ów pensjonarski, liryczny przymiotnik, skoro zwykły człowiek z niewytłumaczalnym zawstydzeniem głowę opuszcza i wbija skulone spojrzenie w czuby butów, gdy Stamp przez ekran patrzy na zwykłego człowieka z głębi swych kilkudziesięciu filmów?
Zmarł kilkanaście dni temu. Patrzę na fotografie ostatnich ról. Widzę jego starą twarz, która w istocie nie jest twarzą pojedynczą. Jest palimpsestem, ryzą wszystkich jego zużytych już twarzy, wyłaniających się teraz jedna spod drugiej. Oblicze spod oblicza spod oblicza spod oblicza… Fellini, Ingmar Bergman, tylu innych majstrów kina – dla nich twarz ludzka była wszystkim. Dekoracją, postacią, rekwizytem, bezkształtną grudą plasteliny, surowym blokiem marmuru, nietkniętym klockiem lipy, albo już rzeźbą – początkiem lub końcem. Najniezwyklejszą sceną teatralną świata. Felliniego fotograficzne archiwum twarzy miało w sobie coś monstrualnie ostatecznego, coś z arki Noego. Gdyby Bergman, kręcąc na kanwie „Czarodziejskiego fletu” Mozarta film, nie przemienił czasu uwertury w czas wędrówki po twarzach zamarłych na widowni, muzyka pozostałaby genialną, ale tylko muzyką, nie stałaby się cząstka portretu samotności o wielu parach szeroko otwartych oczu. Dlaczego, mówiąc o teatrze a zwłaszcza o kinie, właściwie nie mówi się o tym, bez czego sztuka filmu i teatru nie jest możliwa? Dlaczego nic lub prawie nic nie słychać o twarzach, którym nie podoła żaden poręczny epitet? Czemu głucho jest, powiedzmy, o bryle Tadeusza Łomnickiego, o głazie Jerzego Treli albo o dziewczęcej wyszywance Ewy Lassek?
Pytając o to, oglądam „Toby’ego Dammita” Felliniego i dociekam, jakąż to wielką baśń napisałby Bruno Schulz, przyglądając się oczom Stampa, który jako Toby wiele razy patrzy na diabła i nie skrywa nieludzko jasnych tęczówek pod powiekami, nie pochyla głowy, nie kuli ramion, nie opuszcza bezwładnie rąk. W liście do Marii Kasprowiczowej z 25 stycznia 1934 roku zapisał Schulz swe nigdy nieziszczone marzenie, być może największe. „Powiedzieć fizjonomię słowami, wyrazić ją bez reszty, wyczerpać świat w niej zawarty – oto co mnie pociąga: twarz ludzka jako punkt wyjścia powieści!”. I trochę dalej: „Przechodząc od jednej twarzy do drugiej musimy przestawić się i przebudować do gruntu, musimy zmienić wszystkie miary i założenia… Między mną a każdym nowym człowiekiem zaczyna się świat na nowo”. Twórca „Sanatorium pod Klepsydrą”, którego dyrektor, doktor Gotard, potrafił cofać czas – jaki świat napisałby z twarzy Stampa-Dammita, tak podobnej do białej twarzy Edgara Allana Poe, wiele lat wcześniej skutecznie kuszącego swą śmierć w Baltimore? W każdym razie – twarz Stampa była jedną z tych osobnych twarzy kina, nielicznych i nie do zapomnienia, które nie doczekały się swojego Brunona Schulza. A bez niego sztuka Stampa pozostanie jedynie martwotą garści zacnych i słusznych epitetów. Jeśli, oczywiście, zniknie z powierzchni Ziemi świat „Toby’ego Dammita”.
Raz jeszcze patrzę. Widzę świat kolosalnej tandety w rdzawo-pomarańczowym odcieniu, świat papierowego patosu, bólu i radości za dwa grosze, lęku godnego gipsowej figurki smoka na prowincjonalnym odpuście. Farsowo-operetkowy świat z jedną jedyną niesfałszowaną samotnością w środku, samotnością z czarnym fularem wokół szyi, w białej koszuli z żabotem, czarnej marynarce, spodniach z fioletowego aksamitu i o nie do uwierzenia jasnych, prawie przezroczystych, nieodwracalnych oczach. A naprzeciwko nich – zjawia się wcale nie włochate, kopytne bydlę w oparach siarki. Ani nawet – co sugerowała wstępna wersja scenariusza – nawet nie wspomniany staruszek w fartuszku z mrocznego jedwabiu, nie zaspany sprzedawca na benzynowej stacji ani nie dziadek-motorniczy. Naprzeciwko nieodwracalnych oczu kilka razy zjawia się jasna dziewczynka z białą piłką, jak mówi Fellini, z wielką niemą kulą w drobnych palcach o czerwonych paznokciach. Gdy zjawi się raz ostatni – zjawi się skutecznie. Pędzący fantastycznym kabrioletem ferrari, Toby Dammit nie dostrzeże poziomo rozpiętego w ciemności drutu. Nikt nie dostrzeże. Jeszcze tylko biała piłka zatrzyma się obok jego głowy. A jasna dziewczynka podniesie obie nieme kule i ruszy z nimi w swoją stronę. Do siebie.
24 sierpnia 2025 r.

Przeczytaj również:
9 listopada, 2025
Siedem głów
Witać się z fotografią, otwartą dłoń wyciągać do kształtu na wieki zamarłego w…
2 listopada, 2025
Inna biblioteka
Liście, rzecz jasna, i oczywiście suche, rdzawe na amen, kasztan i klon, i w…
26 października, 2025
Dobrej nocy, panie Hrabio…
Zdumiało mnie jej igranie ze starym tytułem. Taka młoda, a już! „Zostawił to…