„Zapomina się klasyków… No, niezupełnie… Częściowo… Coś pozostaje… To właśnie jest tak cudowne. Że coś pozostaje, z klasyków, i pomaga przetrwać do końca dnia”.
Samuel Beckett „Szczęśliwe dni”
Proszę się już więcej nie dręczyć ciemnymi pytaniami, pani Barbaro! Choćby miało się to okazać tylko marną fikcją, teatrzykiem bezradnego pocieszenia – proszę w końcu uwierzyć! On spał! Teatr mi świadkiem! Tak, również tym razem zasnął, jak zawsze, gdy przez długie godziny był wysoko, gdzieś między początkiem i końcem…
Co by się stało, gdyby Anna Lenczewska w pół słowa, na przykład słowa „tęsknię”, naraz przerwała głośną lekturę impresji Krzysztofa Miklaszewskiego „Krakowski szlak Konrada”, ułożonej na rocznicę śmierci reżysera „Wyzwolenia” i „Dziadów”, i w sufit szepnęła tę pocieszającą, bezradną, ale przecież innej nie mamy, odpowiedź na ciemne pytania sprzed pół wieku?
Sufit sali na pierwszym piętrze kamienicy Pod Gruszką w Krakowie, róg Szczepańskiej i Sławkowskiej – istna znakomitość! Barokowe stiuki Baltazara Fontany tworzą na wypukłym gotyckim sklepieniu skamieniałą sieć. Żebra – girlandy mięsistych liści laurowych. W nieregularnych rombach między żebrami – gałęzie wiecznie kwitnących róż albo tłuste, goluteńkie amorki, rozleniwione w pierzynach obłoków pośród dryfujących kwiatów. A także liście palm i ogromne oceaniczne muszle, które być może naprawdę są talerzami nenufarów w roli muszli. Pod takim niebem – krzesło. Pozostanie puste. Na ekranie po lewej stronie tej czteronożnej nieobecności – fotografia Konrada Swinarskiego z gołębiami na szeroko rozpostartych rękach. Szare widmo karmiące szare widma chlebem rozkruszonym na dłoniach. Po prawej stronie krzesła, z boku widowni – Lenczewska i Miklaszewski. Za ich plecami – porcelanowe holenderskie płytki z XVII i XVIII wieku, kwadraty w odcieniu nieba lub mocno rozcieńczonego atramentu, pokryte pajęczynami rytymi cieniuteńką igłą, zdobne scenami wędrówek istot bezimiennych, a może raczej scenami postojów w ich wędrówkach między początkiem a końcem. Jeszcze, na ścianie za plecami pustego krzesła – siedzący na kamiennym półksiężycu kamienny orzeł ze skrzydłami rozpostartymi od okna do okna. W zalęknionym świetle mogło się widzom wydać, że na końcu ogromnych upierzonych rąk wyrosły zwierzęciu prostokąty bezchmurnej nocy.
I to już wszystko. Ledwie kilka elementów, kilka w sumie zwyczajnych kawałków rzeczywistości, ze sto razy widzianych, opatrzonych do cna. Tak. Jednak za sprawą lęku światła lub uporu czasu, który nieuchronnie zmienia realność każdej przeszłości w fikcję zawsze chętnie konfabulującej pamięci, albo za sprawą jednocześnie światła i czasu, i może jeszcze kilku starych słów – owa zwyczajność zyskuje nowy status, staje się scenografią, częścią iluzji teatralnej, bohaterką. Jak tej niedawnej nocy, o której mówię. Zalęknione światło i pół wieku, co minęło od śmierci Swinarskiego w lotniczej katastrofie pod Damaszkiem. I wreszcie to stare jego zdanie, przez Miklaszewskiego wsunięte w impresję, będącą spacerem Miklaszewskiego ścieżką między strzępami przeszłości w jego głowie, zdanie-wyznanie, które Lenczewska bardzo wolno przeczytała pod szachownicą atramentowych scen z wędrówek między początkiem a końcem. „Przez całe życie tęsknię i dlatego reżyseruję”. Przed tymi słowami, albo po nich, to w sumie obojętne – na ekranie trwał film Miklaszewskiego „Lot”, 25 lat temu ulepiony z kawałków taśm dokumentalnych. Druga impresja, drugi spacer pomiędzy strzępami ruchomych obrazów, spacer od początku do końca podszyty samolotem.
Lotnisko, hala odlotów, tłumy wędrujących, samolot. Samolot startuje, samolot się wznosi, samolot leci. Samolot, samolot bez ustanku powracający na ekran, samolot niczym obraz-palimpsest wciąż wyłaniający się spod kawałków dokumentalnych filmów z premier, spod fotografii rodzinnych i prasowych, spod telewizyjnych wywiadów z aktorami o Swinarskim i jego telewizyjnych monologów o aktorach, spod wszystkich tych klisz, co na ekranie po lewej stronie pustego krzesła próbują ułożyć się w jakieś wyjaśnienie tajemnicy, w cień wyjaśnienia, albo choćby tylko w marne, pensjonarskie pocieszenie. I z tym samolotem uporczywym nie chodzi jedynie o ostatni lot Swinarskiego. Chodzi o to, że on w samolocie istniał, tak sądzę, równie mocno jak na scenie. Śnił. Berlin, Leningrad, Lubeka, Tel Awiw, Dusseldorf, Helsinki, Darmstadt, Londyn, Kalisz, Warszawa, Gdańsk, Kraków… Po czym – od nowa to samo. Sny. Ile razy Kraków z „Hamletem” nieukończonym, ledwo zaczętym? Ile razy Warszawa z „Pluskwą” już prawie gotową? Ile razy lot na północ lub południe? Ile razy ze wschodu na zachód i z zachodu na wschód? Wciąż w górze, wysoko nad. Wciąż pomiędzy. Trochę tak jak zmyślony przez Alessandra Baricco największy pianista świata, czarodziej o nazwisku godnym barokowego nieba Baltazara Fontany, urodzony na parowcu „Virginian” Danny Boodmann T.D. Lemon Novecento, który, nie licząc dni ostatnich – od urodzenia nigdy nie zszedł na ląd. Grał tylko tam, na Oceanie. Grał będąc wciąż pomiędzy portami, w podróży od jakiegoś początku do jakiegoś końca. Pomiędzy. Nigdzie.
Gdyby w trakcie głośnej lektury impresji Miklaszewskiego Lenczewska zaczęła znienacka mówić tekst Baricco, tekst, który jest monodramem – nic wielkiego by się nie stało. Tak jak i nic specjalnego by się nie wydarzyło, gdyby w połowie słowa „tęsknię” zaczęła odpowiadać na stary, sprzed pięćdziesięciu lat, niepokój Barbary Witek-Swinarskiej. Wszystko pozostałoby teatrzykiem zawsze ułomnej pamięci, teatrzykiem bliskim tej Swinarskiego frazie, co pada w środku filmu „Lot”. „Najlepiej czuję się w samolocie. To znaczy – nigdzie”. Lubił być na pokładzie, wyznała pół wieku temu pani Barbara. „Rozsiadał się, kupował whisky, pił, usypiał”, dodała. A dalej była w niej już tylko ciemność paru pytań i pięć słówek beznadziejnej wiary. „Czy spał i tym razem? A więc może nie zdążył się obudzić? Chcę wierzyć, że nie zdążył”.
Rzecz jasna – nie zdążył! Spokojnie przespał własną śmierć, śniąc odpowiedź na pytanie, jak sprawić, by zakuty w monstrualnie ciężką zbroję Duch starego Hamleta zarazem wydał się widzom premiery w Starym Teatrze lekki niczym gołąb, gotów odfrunąć z murów zamku w Elsynorze na byle pstryknięcie. Odlecieć bezszelestnie i znów być tam, wysoko nad, gdzieś pomiędzy początkiem i końcem.
28 września 2025 r.
