O świcie przyszedł aktor. Nic dziwnego – wszak wciąż śniłem i wedle prawideł śnienia byłem zarazem figurą scenicznej bajki, publicznością i bajkopisarzem. Błąkałem się między wersami Góngory: „Sen, autor przedstawień,/ W swym wietrznym teatrze/ Cienie zwykł odziewać w piękne kontury”. Jeśli zwyczajność może być piękna – owszem, bezimienny gość onirycznego świtu był osobliwie piękny. Sen-reżyser okutał go stareńką koszulą w kratę, kazał założyć dżinsowe spodnie i wzuł czarne adidasy w białe paski. A wszystko takie, jak gdyby dało za wygraną. Znużone żółknącym czasem, wyblakłe, czekające końca. Gość wyglądał na księgowego dawnej daty, siłą bezwładności zgubionego w naszych dniach. Naraz odezwał się, jak to we śnie – bezdźwięcznie. „Nic nowego… Wszystko stare… jestem, jaki byłem… Może trochę gorszy…” Garstka słów starej opowieści – tyle starczyło. Gość zyskał imię. Jak kiedyś pewien hidalgo.

Cervantes wyśnił hidalga i dał mu imię, lecz tak niewiele dla świata znaczące, że nawet sen-pisarz nie był pewien, czy jego twór to Quijada czy Quesada. Dopiero kiedy rycerskie romanse, co je hidalgo ubóstwiał, zaczęły rozsadzać mu głowę – bezimienny sam siebie na wieki wieków ogłosił Don Kichotem z Manczy. Hidalgo był rojeniem Cervantesa, zaś Don Kichote – rojeniem hidalga. „Podwójny sen połączył ich na zawsze”, mówi poeta. Lecz zdarzył się i wciąż trwa sen jeszcze jeden. Sen na jawie, który z pękniętej głowy Don Kichota wyciąga rozłożyste plastry rycerskich romansów i nakłada na obcą im rzeczywistość, zmienia ją na romansową modłę, nadając smak, barwę, woń, fakturę języka bajek rycerskich i przepoczwarzając zwyczajne kształty świata realnego w stwory nie z tego świata. Hidalgo, który z siebie zrobił błędnego rycerza i nadał sobie godne romansów imię, dzień po dniu zmienia swą realność w cudzą fikcję. Byle oberżę bierze za warowny zamek, a prowincjonalne dziwki – za wysoko urodzone damy. W świniopasie widzi finezyjnego trębacza, oberżysta urasta dlań do potęgi zarządcy warowni, wiatraki nabierają mocy olbrzymów o podniebnych łapach, poczciwy dorsz zaś chudnie, wydłuża się i mięknie aż do lepkiej postaci wijącego się węgorza – cymesu na pański stół. Ów trzeci sen jest najpotężniejszy. Sen o starych opowieściach zdolnych zmieniać realność, byle tylko zostawić opowieści w spokoju.

Bezimienny cień, który zamszowym krokiem przyszedł o świcie, dzięki słowom cudzego romansu okazał się być Iwanem Pietrowiczem Wojnickim. Przyszedł spod ziemi – z „Wujaszka Wani” Antoniego Czechowa, przez Małgorzatę Bogajewską wyreżyserowanego w Teatrze Ludowym, na Scenie pod Ratuszem. Nie był sam. Zamszowo zjawiły się inne cienie tej historii. Sieriebriakow, Helena, Sonia, Maria, Astrow, Tielegin… Oni, już nazwani, gdyż sen-reżyser skłonił ich do bezdźwięcznego mówienia strzępów czechowowskiej opowieści – elegii na nieuchronne odejście naiwnej nadziei, że szczęśliwa miłość jest możliwa, ból minie i od jutra będzie już tylko jasno.

„Nianiu, od kiedy się znamy?… Los wciąga jak bagno, nieunikniony… Uczucia stępione przez czas… W taką pogodę dobrze jest się powiesić… Zmęczone twarze… A ja cóż – prawie trup… I wiatr stuka oknem w tym familijnym grobie… I nie ma o czym pamiętać… I gorzałka codziennie, bo ona to bądź co bądź jakieś złudzenie życia… I ludzie to tylko szare plamy na szarym tle, albo słomiane kukły z ospałymi twarzami… I nic prócz cierpliwego czekania, aż życie samo się skończy… I jedna jedyna nadzieja, że wszyscy kiedyś spać będą w swoich trumnach, i że odwiedzą ich kiedyś widziadła, może nawet przyjemne widziadła…”

Mówili tak, w niemych strzępach powtarzali intonację, co ją w pełni tkali w piwnicy Wieży Ratuszowej. Byli okutani tą samą, co na realnej scenie, garderobianą marnością czasów mniej więcej aktualnych: jakieś swetry włochate, jakiś tani garnitur, dżinsy jakieś, trampki, szmaty biedne, biedne czółenka na startych obcasach. Do tego doszły inne gadżety uwspółcześniania leciwych bajek: meble podobne do naszych, może wczorajsze, ale współczesne, które reżyser-sen rozstawił na widmowej scenie, jak Bogajewska rozstawiła je na Scenie pod Ratuszem. I, co najistotniejsze, pozwoliła frazom Czechowa błąkać się pomiędzy owymi gadżetami i nad nimi – bez ingerencji ze swej strony. W spokoju zostawiła wolno zamierającą opowieść, zrezygnowaną, coraz bezradniej kulącą ramiona, coraz niżej opuszczającą głowę – opowieść gęstniejącej sepii, żółknącego czasu. Nie mieszała się w cudze słowa. I tyle starczyło, by na Scenie pod Ratuszem zaczęły się dziwy podobne do dziwu przemiany dorsza w węgorza, dziwy, które w mym śnie – jak to w snach bywa – nabrały ciała. Metafora stała się dosłowna.

Oto w moim śnie – czarne, na porowatej gumie, skórzane adidasy wujaszka Wani wolno, acz nieubłaganie się przeistaczały. Z każdym kolejnym słowem Czechowa, słowem zostawionym w spokoju – chudła guma podeszew a czerń wiotczała, traciła na siłach, bladła. Jak gdyby ktoś do wiadra ze stu gramami smolistego atramentu na dnie czystą wodę bezlitośnie dolewał po krawędź wiadra. Jednocześnie – skóra wiotczała zupełnie. Aż w końcu wujaszek Wania nosił nie czarne skórzane adidasy lecz doskonale plastyczne futerały z miękkiego niczym kaszmir szkła, za którym widniały ciemne trzewiki podbite mosiężnymi zelówkami – takie jakie z końcem XIX wieku nosili w Rosji zubożali ziemianie. I podobnym przeistoczeniom poddały się w mym śnie inne gadżety aktualności. A na Scenie pod Ratuszem?

U zarania nowego sezonu teatralnego pocieszam się przypuszczeniem, że jeśli inscenizacyjny proceder uwspółcześniania nie jest przesadnie niepoczytalny, jeśli ogranicza się do operowania trywialnymi gadżetami, i zarazem stara bajka pozostaje prawie nietknięta – to owa bajka poradzi sobie z obcą materią gadżetów. Niczym ludzkie ciało, co przyjmuje i oswaja w sobie gwoździe, igły, odłamki i diabli wiedzą jakie jeszcze elementy z zewnątrz – jeśli tylko pozwolić ciału działać po swojemu, wedle jego tajemnych zaklęć, samodzielnie. Tamte swetry dzisiejsze, dżinsy, koszule oraz spódnice, tamte krzesła i stoły nasze, tamte tapety jak u mojej ciotki – na Scenie pod Ratuszem, w zostawionych w spokoju słowach Czechowa wszystko to nikło, przestawało znaczyć cokolwiek, już nie atakowało, nie dawało do zrozumienia, nie epatowało. Oswojone – nie przeszkadzało istocie bajki. A istota prosta: nic nie da się zrobić.

Szpak w klatce w pokoju Wani milczy od lat. Nic już do powiedzenia. Nocny stróż kołatką przegania duchy, lecz duchów już nie ma, ani dobrych, ani złych. I nikt już nie patrzy na żółknącą mapę Afryki, bo daleko tam, za daleko, nie ma jak jechać. Nie bez powodu Samuel Beckett tak mocno cenił sztuki Antoniego Czechowa. Nie da się jechać, nie da się zostać. Wszystko, co można, to tylko czekać. Czekać i – jak mawia Astrow do siebie, bo do kogóż innego – ciągnąć to dalej. Czekają więc. Czekając, ciągną to dalej.

17 sierpnia 2025 r.