Poczekaj, antenko!

Zapodziany doktorze Żuku!

Za Czesławem Niemenem nucę: „Czy mnie jeszcze pamiętasz…”. Nie musisz odpowiadać. Grunt, że jesteś i niedzisiejsze kulki estetyczne dzielnie toczysz po nadwiślańskiej pustyni. Ja też jestem. Skoro narodziłam się w nieśmiertelnym liście Witolda Gombrowicza do Brunona Schulza – trudno, by mnie nie było. Więcej. Jako stwór słowny – mam swobodny dostęp do innych opowieści. I tak wylądowałam w liściku Gustawa Herlinga-Grudzińskiego do pana, liściku o „Nieobecności trzeciej ręki”, starym tomie naszej w „Dzienniku Polskim” drukowanej korespondencji. Łza w oku… Stare dzieje… Lecz zostawmy to. Istotne są dwa kolejne moje lądowania.

Popas pierwszy – trzy tłuste, przez warszawską Akademię Teatralną wydane instrukcje obsługi scen erotycznych w kinie i teatrze. Coś w stylu: „Jak nosić beret z antenką, by naprężona antenka nie uraziła kobiety już na pierwszej randce”. Wydarzenia ostatnich lat – mówię o studenckich i aktorskich spowiedziach tyczących potwornego molestowania ich ciał i dusz dotykiem bądź przez uszy – doprowadziły do powstania nowej profesji teatralno-filmowej. Koordynatorki scen intymnych! Tak się zwą. Westalki strzegące ognisk wyłącznie zimnych, nie parzących. Słowem, wirtuozki zmiękczania antenek. W owych trzech księgach, także w prasowych wywiadach, westalki prawią o swych metodach. O tym, jak na scenie i przed kamerą dotykać nie dotykając, oraz jak nie dotykać dotykając, a także jak jedno i drugie pozbawić aury zwierzęcości. Na przykład mówią, doktorze Żuku, iż ciało wprawdzie nigdy nie kłamie, lecz jednak można je okiełznać. Chodzi o ćwiczenie „Poczekaj!”. Tak: poczekaj, antenko! Poczekaj, bo jak uczył Montaigne – pośpiech poniża, a i do kompromitującego fiaska doprowadzić może w kluczowym momencie! Chodzi o takie właśnie ćwiczenie, a także o zabieg tworzący między ciałami bezpieczny „Tunel relacyjny”. Oto opis budowania tunelu. Proszę się uważnie wsłuchać, cierpliwy doktorze.

„Jeśli akt symulowanego stosunku ma odbyć się na kuchennym stole, to sprawdzamy wysokość mebla, dbamy o technikalia. Osoby aktorskie kilka razy powtarzają całą sekwencję ruchową, żeby później, podczas gry, nic ich nie zaskoczyło. Jest to próba techniczna, zawsze w ubraniach”.

Nie wiem, czy pana też, lecz mnie kilka rzeczy w opisie tej, powiedzmy, lekcji pływania żabką na sucho, niepokoi. Gdy jedna osoba aktorska (co to właściwie jest, wszystkowiedzący doktorze – pies czy wydra?) lubi na stoliku bardzo niskim, za Gierka zwanym jamnikiem, zaś druga osoba aktorska lubi na wysokiej ladzie w uroczej krakowskiej cukierence zwanej „Zwisem” – to co wtedy? Stolarz teatralny kleci groteskę Centaura – fuzję jamnika z ladą? A co z technikaliami? Czy chodzi o zbadanie poziomu trzeszczenia stołu w chwili, gdy osoby aktorskie rzutem na taśmę kończą jękliwy trud? I co westalki radzą, kiedy po wyskoczeniu osób aktorskich z fatałaszków okazuje się, że jednak coś je zaskoczyło? Jak widać, doktorze, metoda nie jest doskonała – tunel ma wady. I stąd drugi mój popas – lądowanie w „Czarodziejskiej górze” Tomasza Manna.

Panu nie muszę tłumaczyć. Oto jestem w „Nocy Walpurgii”, ostatnim rozdziale tomu pierwszego. Oto w nasączonych erotyzmem półcieniach podwórza Hans Castorp pyta Kławdię Chauchat: „Czy przypadkiem ty nie masz ołówka?”. Gdyby westalki przeczytały choćby tylko tę scenę, w mig pojęłyby, że Castorpowi nie o ołówek pani Chauchat chodzi w istocie, lecz o żywotny interes jego ołówka osobistego (wcześniej zwanego antenką), rodzinnego ołówka zatemperowanego jednoznacznie i od dawna – od chwili, gdy pierwszy raz spojrzał w jej niebieskoszarozielone skośne oczy. I pojęłyby westalki finezję gestu pani Chauchat, która oto wyjmuje z małej torebki swój maleńki, srebrny ołówek crayon, i trzymając za jeden koniec – wysuwa dłoń w stronę Castorpa i naraz ją cofa, wysuwa i cofa. I tak wciąż i wciąż podaje mu ołówek nie podając i nie podaje podając… Czy muszę sprawę tłumaczyć dalej? Wsadzić by tak osobom aktorskim w kieszenie kostiumów ołówki i sprawa niedotykającego dotykania oraz dotykającego niedotykania w scenach ryzykownych – załatwiona! Tunel relacyjny – działa idealnie! A poza tym – czy wyobraża pan sobie intrygujące piękno ewentualnych ołówkowych kostiumów? Czy widzi pan te jeżozwierze sceniczne, tysiącem ostrych ołówków nastroszone w obronie przed napierającym zboczeńcem?… Będę złą wróżką. Jak nie ołówek – to kuta stal nas czeka nieuchronnie. Niestety, istnieje prawdopodobieństwo wprowadzenie przez westalki na scenę – zbroi średniowiecznej. To także niechaj pan sobie wyobrazi.

„Romeo i Julia”, piękna, subtelna opowieść o tęsknocie za dotykiem. Akt III, scena 5. Noc tuż przed świtem. Romeo w komnacie Julii. I oto wchodzi zwiewna Julia… Julia? Stąpa szczelna zbroja niemieckiego rycerza z XIII wieku! Monstrualny dziób przyłbicy lśni w blasku świec. Co tam zbroja! To jest indyjski nosorożec z drzeworytu Albrechta Dürera, tylko że zrobiony z blach stalowych, nosorożec, co kroczy na tylnych kopytach, sapiąc i dudniąc. Romeo widzi, że dziś raczej nic z tego nie będzie… Dom cały dygoce, słynny balkon kruszeje, baldachim wali się na łóżko, nieszczęsnej służącej Marcie blond-peruka spada z głowy, stół po komnacie samopas wędruje niczym stara pralka po łazience w trakcie wirowania. Po czym nosorożec kamienieje i głosem Leszka Herdegena mówi sławne błaganie Julii. „Chcesz już iść? Jeszcze ranek nie tak bliski,/ Słowik to, a nie skowronek się zrywa/ I śpiewem przeszył trwożne ucho twoje./ Co noc on śpiewa owdzie na gałązce/ Granatu: wierzaj mi, że to był słowik”. Romeo już wie. Trzeba się ratować. W podskokach.

Czy nie byłoby milej, gdyby Julia zjawiła się w kostiumie ołówkozwierza, nastroszonego obronnie? Balkon by się ostał, baldachim także. Marta nie oślepiałaby łysiną, stół tkwiłby tam, gdzie zawsze, zaś Romeo, wykorzystując umiejętności nabyte na lekcjach westalek, niedotykającym dotykiem mógłby sobie spokojnie pobuszować między drewniano-grafitowymi kolcami. No i nie uciekłby tak wcześnie. Bo jak uciekać, skoro w trakcie przesławnego błagania Julii słowik wleciałby z kulis na scenę i usiadł na sterczącym jej z czoła ołówku crayon, nucąc melodię fraz Williama Szekspira?

Nie, łaskawy Józefie Opalski, proszę nie odpowiadać. Znam odpowiedź. I proszę nie odpisywać na ten list – wiem, żeś pan potwornie zajęty tworzeniem dwóch naraz zacnych książek. To ja będę tutaj od czasu do czasu pisywała do pana, wykorzystując nieuwagę Głowackiego. Musi nam starczyć taki jednostronny układ.

 

Pańska, do łez wzruszona spotkaniem po latach

Doktorowa z Wilczej