Obroty słów
Choć rocznica poniekąd krągła – 25 lat, jedna czwarta setki, ćwiartka wieku – jednak cichawo przy niej. Uczciwie, bez pretensji mówiąc: nie jest zupełnie cicho, a właśnie cichawo. Kiedy ucho celnie przyłożyć, owszem, słychać dzwonienie sztanc dyżurnych, monotonną intonację „odfajkowania”. Że Gustaw Herling-Grudziński, że pisarz polski, że dotkliwy „Inny świat” stworzył, że w Neapolu żył i tam zmarł 4 lipca roku 2000… Podobnie jest z innym jubileuszem, podwójną czerwcową rocznicą narodzin oraz śmierci Mirona Białoszewskiego. Cichawo. Przykładam ucho do jego „AAAmeryki”, dziennika wędrówek po Nowym Jorku. Oto hotel poety. „Brązowy hol. Święty Józef z gipsu. Portret papieża. Cisza. Jak w Sieradzu. Jazda windą na siódme piętro. Pokoik z tradycyjnym wyrkiem. Na ścianie Serce Jezusa. Roleta w oknie. Wychodeczek. Prysznic. Stoję w oknie i patrzę. Domy wielkie, ale cicho i pusto. Jak w Przasnyszu”. Słowem, Sieradz i Przasnysz radzą sobie nawet tak daleko oraz dziesiątki lat temu, a cóż dopiero u nas dziś. Lecz porzućmy cichawość. Chodzi o rzeczy. Gipsowa figurka, pastelowy malunek, postne legowisko, dewocjonalia, żaluzje, muszla w klozecie, ściany. Chodzi o ucho Białoszewskiego przy tych rzeczach, tych i innych, wtedy i zawsze. O opowieści snute z napotykanych kawałków rzeczywistości. Jak choćby ballada, co w „Obrotach rzeczy”, sławetnym, debiutanckim tomie Białoszewskiego, wysnuwa się z kuchennej makatki.
Tak, banalnym ściegiem wyszywana makata na ścianie przy kredensie lub nad stołem – to i ogromna reszta. Stoliki pod chmurką na warszawskim bazarze. Budka z piwem gdzieś w Wołominie. Prowincjonalna karuzela z drewnianymi konikami. Sień starej kamienicy. Magiel i mokre płachty szarawej bielizny. Łyżka durszlakowa oglądana pod światło. Bardzo stara szkatułka. Kafle sędziwego pieca. Znużona krokami podłoga z desek. Ex Voto – wykute w srebrze miniaturowe fragmenty ciała ludzkiego, Matce Boskiej składane w podzięce za cudowne uzdrowienie nogi, ręki, brzucha, wątroby albo piersi. Sękaty blat stołu. Operowo majestatyczna szafa o trzech drzwiach. Firanka, pufa i tapeta. Cmentarz gdzieś na marginesie świata i czasu. Widelec, ściana, motki kurzu pod szafą. Jama po piecu. Garnki. Deszcz, kapusta, dłoń. Szary sweter. Medalion Pisanella, uwieczniający postać Filippo Marii Viscontiego, władcy Mediolanu w pierwszej połowie XV wieku. Jeszcze klucz, jeszcze parasol, jeszcze materac pasiasty… Czy Herling-Grudziński znał tę martwą naturę „Obrotów rzeczy”? Co czuł, gdy śledził wiersze, co są portretami konstelacji drobin rzeczywistości, drobin wprawiających w ruch słowa, aby ten, który z owych drobin pisze, przynajmniej spróbował złowić ich umykającą tajemnicę?
„Spróbuj schwycić/ ciało niebieskie/ któreś z tych/ zwanych pod ręką”, radzi Białoszewski. Powyżej wyrecytowałem marną garść z mrowia, co wiruje nad lub pod słowami „Obrotów rzeczy”. Ale też są pośród nich podręczne okruchy ziemskie wyjęte z opowiadań Herlinga-Grudzińskiego. Bardzo stara szkatułka, srebrne podobizny kawałków ludzkich ciał, cmentarzyk prowincjonalny, na zawsze nieruchoma figura Viscontiego. Czy te cztery swoiste artefakty fałszywie, niczym obce ciała, brzmią w kolosalnej konstelacji swoistych artefaktów Białoszewskiego? Nie słyszę.
Poeta z Warszawy, prozaik z Neapolu, i jeszcze pewien Michał z Montaigne. Dziwne powinowactwa. Nic ostrego, skądże. Żadne tam wyraźne podobieństwa metod, albo naśladownictwa, małpiarstwa, kalkomanie, albo, nie daj Boże, identyczności wręcz jednojajowe. Nie. Echa raczej, dalekie echa, które o sobie nic wiedzieć nie musiały, aby być blisko siebie. Gdy się ich czyta, wciąż robią to, co robili za życia, w trzech czasach, trzech punktach globu.
Montaigne łazi po bibliotece w swojej wieży, wyławia tę lub inną omszałą księgę, lub choćby tylko jedną kartkę z tajemnicą – i niespiesznie wprawia nad nią w kolisty ruch swoje dociekliwe słowa. Herling-Grudziński, wierny przekonaniu, że aby ułożyć zdanie, musi wcześniej obejść kulę ziemską – tam i sam wędrując po swym neapolitańskim gabinecie, szuka w uchu intonacji i rytmu frazy, która przynajmniej zbliży się do rzeczy, widoku lub czyjejś opowiastki, co je kiedyś napotkał w drodze i które od tamtej chwili nie dają mu spokoju. Białoszewski, skulony flaneur o piskliwym głosie i w doszczętnie schodzonym prochowcu księgowego z Przasnysza lub Sieradza, po sennym okrążeniu miasta całego wraca do swej dziupli na wysokim piętrze mrówkowca, puszcza fugi Jana Sebastiana Bacha i nad pamięcią o stoliku, co go spotkał na bazarze, albo nad łyżką durszlakową majaczącą teraz w drzwiach kuchni, albo nad czymkolwiek innym, napotkanym kiedyś, zapamiętanym lub w tej chwili widzianym w dziupli – konstruuje seans obracających się słów. Nad lub pod – jak w „Wiwisekcji”, tworzonym równolegle z „Obrotami rzeczy” monodramie na dziesięć palców udających holenderskich doktorów lub zakonnice w białych nagłowiach, którego akcja toczy się „w skrzynce z amfiteatrem bez dna”, czyli w krześle.
Akcja jest prosta. Nad dziesięcioma tycimi mędrcami lub tycimi rozmodlonymi niewiastami zawisają oto kolejno trzy sekrety najbanalniejszej rzeczywistości: grzebień, solniczka, wreszcie trzepaczka do piany. Po prostu są. I milczą. Coraz agresywniej milczą i coraz dotkliwiej nie dają palcom spokoju. Zapraszają do siebie, nęcą, wsysają. A mędrcy i rozmodlone? Cóż mogą? Mówić, więc mówią. Dygocąc z bezradności – mówią tak, jakby pisali. Konstelacjami słów próbują oswoić trzy sekrety. Pewnie znają frazę Charlesa Baudelaire’a, którą znawcy prozy Herlinga-Grudzińskiego nie raz przywoływali, frazę o pamiętliwej wierności – o „pamięci, która mówi do każdej rzeczy: Łazarzu, wynijdź z grobu”.
Próbują więc, lecz nie udaje się. Znów fiasko. Grzebień, solniczka i trzepaczka do piany – pozostają zaledwie muśnięte. Ale fiasko to zwyczajne dzieje. Sekretów nigdy nie udaje się oswoić w pełni. Nie szkodzi. Powtarzając zapisaną w „Obrotach rzeczy” prośbę do bogini zwyczajnej realności, recytując sobie niemo: „byleś tylko nie zesłała/ do rzeczy przyzwyczajenia” – jutro palce spróbują kolejny raz, a to jest przecież, jak uczył Samuel Beckett, cierpka forma zwycięstwa. Bo jutro przegrać znów – czyż nie znaczy to przegrać kolejny raz? A kolejny raz – czy nie znaczy, że o jeden więcej? Czyli jednak – na plusie? Ci, którzy piszą poważnie, dobrze znają nieuchronność codziennych fiask.
14 lipca 2025 r.
