Aby rzec: „Ja”, rumiany podróżny użył palca. Nie dlatego, iż, jak w innej opowieści, świat był jeszcze tak młody, że wiele rzeczy nie miało nazwy i do mówienia o nich dobry był celny gest. Ani dlatego, że nie dano rumianemu imienia. Nie. Użył palca, gdyż oniemiał. W drodze przez las nie całkiem z tego świata – opuściły go słowa. Jego i resztę wędrowców, teraz czekających w zamku na sen. By zapomnieć o czasie, bawią się tarotem Viscontich-Sforzów z połowy XV wieku. 78 cudownie iluminowanych przez Bonifacia Bemba kart spoczęło na stole. 78 niejednoznacznych obrazków, podobizn widm i magicznych rzeczy. 78 niemych tajemnic. 78 prostokątnych magazynów, a w każdym któż wie jak wiele części, jak wielu możliwych opowieści się czai, czekając aż człowiek zacznie je snuć, układając z kart poziome bądź pionowe sekwencje, co staną się zdaniami, akapitami, rozdziałami, wreszcie księgą pełną. Pierwszy odważył się rumiany podróżny.
By rzec: „Ja”, nie siebie dźgnął palcem. To byłaby jałowa tautologia, żałosne masło maślane, bezpieczna oczywistość. Rumiany położył palec na karcie Rycerza Pucharów. Nie wiedzieć jak wiele lat później narrator, który był wtedy w zamku i być może nazywał się Italo Calvino, o geście rumianego napisał: „Wszyscy dostrzegliśmy podobieństwo jego rysów do rysów figury i pojęliśmy, że za pośrednictwem tej karty chce on rzec: „Ja”, i zamierza nam opowiedzieć swoją historię”. Po chwili rumiany położył obok Rycerza Pucharów trzy kolejne karty: Króla Monet, Dziesiątkę Monet, w końcu Dziewiątkę Buław. Tak otworzył opowieść – pantomimę bardzo starych obrazów. Swą samotną, niepodrabialną rumianego podróżnego opowieść wyłącznie o rumianym podróżnym, tkaną przezeń z obrazków, które o istnieniu i losie rumianego podróżnego nigdy nie miały, nie mają i mieć nie będą zielonego pojęcia. Lecz czy nie jest tak zawsze, w każdym zamku, z tarotem dowolnego rodzaju?
Cóż o twym „Ja” wiedzieć może „Don Kichot” choćby, albo „Hamlet”? Jakie dane o twoim jednostkowym losie i czasie posiada ostatnia sonata fortepianowa Beethovena, „Brama Piekieł” Rodina, „Widok Delft” Vermeera, „Umarła klasa” Kantora lub „Osiem i pół” Felliniego? A cała nieogarniona reszta talii melodyjnych, kamiennych, drewnianych, olejnych, słownych, scenicznych i celuloidowych? Rumiani podróżni znają odpowiedź. I zarazem wiedzą, że wrodzoną obojętność wszystkich tarotów świata można zażegnać, stając się samemu cząstką tarota. Nigdy inaczej, zwłaszcza że inaczej przecież nie sposób, bo z nas nieuchronnie i zawsze coś osiada na tym, co przed nami. W patrzeniu, słuchaniu, czytaniu – narzucają się więc rumiani tarotom, lecz dyskretnie, z pokorą, niczym ten z ich grona, którego niema opowieść o sobie samym otwiera niepokojącą bajkę Itala Calvina „Zamek krzyżujących się losów” (PIW, Warszawa 2025).
Ów rumiany – bardzo stare karty, obrazy pełne alegorii i metafor układając w dotykającej go osobiście kolejności – opowiada siebie mrocznego, szkicuje własne „Ja”, lecz „Ja” spod żałośnie oczywistej powierzchni, może z dna. Tak. Tylko że robi to – niczego nie zmieniając w obrazkach ocalałych do jego czasów. W tym dyskretnym umiarze trochę przypomina Konrada Swinarskiego, który w „Hamlecie” – co miał być najintymniejszą jego sceniczną spowiedzią – zamierzał zostawić nietknięte prawie wszystko, co cztery wieki temu zsunęło się z pióra Szekspira. Na wybranych do sportretowania własnego losu kartach rumiany podróżny Calvina nie tknął ani jednego zamarłego gestu, ani jednego znieruchomiałego spojrzenia i ani jednego grymasu niczym lodowa rzeźba. Nie przesunął żadnej rzeczy, niczego nie domalował i nie zeskrobał niczego. Gdy rumiany podróżny, chcąc rzec: „Ja”, kładzie palec na karcie Rycerza Pucharów – koń owego rycerza, rumianego i jasnowłosego młodzieńca, przednią nogę dumnie unosi dokładnie tak, jak w połowie XV wieku, kiedy Bonifacio Bembo kazał mu ją unieść po raz pierwszy i na zawsze.
Po rumianym – kilkunastu kolejnych podróżnych się odważy dotknąć którejś z 78 kart tarota, by opowiedzieć sobie siebie samego, dokładając stary obrazek do starego obrazka. Zasada będzie wciąż ta sama. Pod naporem spojrzeń podróżnego, pod naciskiem jego pamięci, dawnych snów, rojeń, a także pod dotknięciem bajek, które podróżny ongiś przeczytał (karty tarota czują na sobie widmowe palce „Orlanda szalonego”, „Króla Edypa”, „Parsifala”, „Snu nocy letniej”, „Fausta”, „Makbeta”, rycerzy okrągłego stołu, „Króla Lira”, Homera i jeszcze wielu wielkich zjaw) – stare obrazki, pozostając nietkniętymi, zyskują nowy, dyskretny odcień, zmienia się trochę ich waga, faktura, zapach. I powtarzać się będzie także zdumienie, że jedna i ta sama karta – może być furtką otwierającą się na kilkanaście zupełnie różnych opowieści idących w przeciwnych kierunkach, opowieści czasem się przecinających i zatrzymujących się wtedy na chwilę, by pogadać, a później pozdrowić się i ruszyć dalej, każda w swoją stronę.
Słowem, sieć, którą w „Zamku krzyżujących się losów” Calvino przędzie na trochę ponad 160 stronach, jest tak naprawdę finezyjnym esejem o czytaniu jako formie pisania, co zrezygnowało z siebie, odłożyło pióro, wybrało pokorną niemotę Marcela Marceau, kreślącego palcem w powietrzu znaki własnego tarota.
Cóż byśmy wiedzieli o losach kilkunastu nocą oniemiałych podróżnych, gdyby do jednego z nich, narratora, po nie wiedzieć jakim czasie nie wróciły słowa i nie opisałby on strzępów swej pamięci o seansach tarotowej pantomimy, które oglądał, kiedy czekał na sen w zamku nie całkiem z tego świata? Owe ocalone strzępy losów są domeną jedynie domniemań narratora, ale literatura chyba nie może nic więcej niż domniemywać. I dobrze. Gdyby była synonimem jasnej pewności, postradałaby tajemniczość. W posłowiu Calvino wyznaje, że „Zamek krzyżujących się losów” jest bajką nagle przezeń porzuconą. A kilkanaście stron wcześniej notuje piękne, kwaśne pocieszenie. „Nic tak dobrze nie strzeże tajemnicy jak niedokończona powieść”. Pewnie spodobałoby się Swinarskiemu.
10 sierpnia 2025 r.
