Cierpliwy labirynt linii
Wprawdzie już od 160 lat Lewis Payne nie żyje, lecz wciąż widać wyraźnie, czarno na białym, że umrze dopiero za pół godziny, może za kwadrans. Wystarczy tylko spojrzeć na starą fotografię, a dzieje się właśnie tak. Nie, nie dzieje się. Jest właśnie tak. Trwa.
Gdy zapragnął zamordować W. H. Sewarda, amerykańskiego sekretarza stanu – ile mógł mieć lat? Dwadzieścia? Był rok 1865. Jego marzenie o wiekopomnej sławie, godne płomiennego gestu Herostratesa, spełzło na niczym, a dalsze wypadki potoczyły się prędko. Pojmanie zamachowca, banalnie prosty proces, wyrok jasny i jednogłośny, cela śmierci wypełniona ostatnią drobiną czasu. To tutaj Alexander Gardner sfotografował Lewisa Payne’a rachującego minuty dzielące go od stryczka. Patrzę na czarno-biały prostokąt Gardnera. Jest czerwiec roku 2025, wieczór.
Teraz, kiedy patrzę, i wtedy, gdy w celi śmierci stuka migawka Gardnera – skazaniec ma jasną twarz, włosy czesane na bok i oczy pogodzone. Spięte kajdankami nadgarstki spoczywają na udach. Palce nie szukają już niczego. Siedzi. Widać skraj łóżka? Chyba tak. Niech więc będzie to prycza. Od ilu minut trwa w pozie pokonanego? Teraz i wtedy – ileż sekund w absolutnej ciszy siedzi na skraju pryczy Lewis Payne, zanim z wolna wypowie ostatnie życzenie? Bodaj w roku 1980, 45 lat przed moim wieczorem, wewnątrz swojego czerwcowego wieczoru Roland Barthes przygląda się tej samej fotografii. Długo, bardzo długo patrzy na Lewisa Payne’a, w roku 1865 zastygłego na dnie ostatniej drobiny czasu, odkręca pióro i notuje frazę, w której tkwi istota niepokoju fotografii Gardnera, zlepiającej odległe chwile. „Już nie żyje i wkrótce umrze”. Pisze dalej. Pisze o zgrozie tego czasu podwójnego, czasu przeszło-przyszłego, czy też przyszło-przeszłego, którego stawką jest śmierć. Pisze o dotkliwej równoważności, bo przecież coś się już 160 lat temu zdarzyło i zarazem nie zdarzyło, gdyż teraz wciąż został do końca jeszcze kwadrans. Wreszcie pisze o sprasowaniu czasu – popisowej sztuczce wszystkich starych zdjęć. Mówiąc inaczej, wiele lat i miejsc przeskakując – bezwiednie pisze Barthes o tym, co dzieje się w wydanej przez Universitas książce Wacława Krupińskiego „Kulturałki czyli lustro. Felietony z Dziennika Polskiego z lat 2000-2017”. W ciemno otwieram karmazynowy tom. Strona 333. Tu drobiazg „Pustka jest bezszelestna” – impresja na kanwie „Nie całkiem wesołej historii”, spektaklu, który wedle „Nieciekawej historii” Antoniego Czechowa Józef Opalski w Teatrze Słowackiego wyreżyserował lat temu 9. Ostatnia fraza trzeciego akapitu. Czytam ją teraz. Patrzę na nią czerwcowym wieczorem roku 2025. „Ileż sekund w absolutnej ciszy siedzi na skraju łóżka bohater, zanim z wolna wypowie pierwsze słowa: Nazywam się Nikołaj Stiepanycz…”. Patrzę, bo czy słowo „siedzi” – czasownik w gramatyce teraźniejszości – nie brzmi podobnie jak daleki trzask migawki aparatu Gardnera?
Karmazynowy tom – prawie 470 stron zdobnych kreskami Andrzeja Mleczki. 137 felietonów wybranych z ponad 900. 137 starych, drobnych prób unieruchomienia słowami jakiegoś gestu, wydarzenia, wzruszenia, skandalu, zachwytu, ohydy, smutku lub innego planktonu dnia. W 137 odsłonach – kronika przyszpilania epifanii codziennych, albo okrętowy dziennik podróży zakończonej kiedyś. Lecz także, może zwłaszcza – księga 137 plastrów sprasowanego czasu, opowiastek/zdjęć, w których – kiedy się je czyta, kiedy patrzy się na nie – wciąż jeszcze trwa to, co już nie trwa, co przestaje trwać, gdy przerwiesz lekturę, zgasisz patrzenie. Księga ta jest taka nieuchronnie, bo zegarki nieuchronnie zmieniają felietony, owe za pierwszego życia fikuśne i migotliwe złote rybki, w chłodną melancholię czarno-białych, przymglonych fotografii na kartach rodzinnego albumu, nad którym w setne urodziny babci Heli 27 razy zawisa chóralne „Mój Boże!…”, a pomiędzy westchnieniami rozkwita oszukańcze pocieszenie, gdyż zmarły pięć lat temu wuj Stefan umrze dopiero za lat siedem – wystarczy tylko spojrzeć jak żywo się uśmiecha na fotografii pstrykniętej dwanaście lat temu, w dniu 88. urodzin babci Heli. Słowem, coś próbuje wrócić, próbuje się w książce Krupińskiego przedostać z odległego brzegu. Coś uparcie chce się powtórzyć, przypomnieć się mętnie, być znów. Co to? Zdarzenia? Ludzie? Okruchy rzeczywistości? Owszem. Ale co w istocie?
W prologu Krupiński wyznał, że jego tom to amfilada zwierciadeł, w które dobrze było spojrzeć. Co dostrzegł? „Człowiek postanawia wymalować świat – pisał Borges. – Przez lata będzie zaludniał przestrzeń obrazami prowincji, królestw, gór, zatok, okrętów, wysp, ryb, pokoi, instrumentów, gwiazd, koni i ludzi. Na chwilę przed śmiercią odkryje, że ów cierpliwy labirynt linii jest podobizną jego własnej twarzy”. Myślę, że Krupińskiemu przydarzyło się coś subtelniejszego. Zobaczył odbicia, tak – lecz nie były to powtórzenia jego dzisiejszej twarzy. Spojrzał w 137 własnych twarzy z wielu przeszłości i w wielu odcieniach, na amen zastygłych w 137 lustrach jego zdań. Musiało tak być. Wielu uczy, że nie można nic zobaczyć, nie stając się samemu częścią obrazu. I że nie można nic napisać, nie stając się samemu jednym z włókien układanych zdań. Zadowolić się wypełniającymi książkę Krupińskiego podobiznami zamarłej rzeczywistości – nie jest rzeczą złą. Podobnie jak nie jest błędem traktowanie owego tomu jako krajoznawczego folderu przeszłości. Istnieje jednak inny scenariusz, fantastyczny.
W felietonie o „Nie całkiem wesołej historii” Krupiński czyni z Samuela Becketta patrona smaku, rytmu i braku litości seansu Opalskiego. Ma rację, lecz zostawmy to. Istotne, że w Becketta „Ostatniej taśmie” sędziwy Krapp odsłuchuje swe stare opowieści, nagrane na magnetofonie, i nagrywa świeże, by kiedyś mieć co słuchać. Jedno z dawnych nagrań wyprowadza go z nerwów. Zdejmuje szpule, zakłada nowe, włącza mikrofon i wrzeszczy na przeszłość: „Wysłuchałem właśnie tego żałosnego kretyna, którego trzydzieści lat temu uważałem za siebie, trudno uwierzyć, że mogło być ze mną aż tak źle. Ten głos! Boże! Dzięki Bogu wszystko to już skończone.”
Jaka była prawda, drogi Wacku? Czyś, układając karmazynowy tom, rozpoznawał siebie w lustrach, czy też zdumiewała cię obcość tego gościa dalekiego? Czyś na niegdysiejszego Krupińskiego wrzeszczał w trzeciej osobie, zwąc go kretynem, czy też na odwrót słowa Twoje się miały? Diabli wiedzą, Ty nie powiesz. A żal, że nie powiesz! Pomyśl tylko. Karmazynowy tom wsparty utkaną przez Ciebie, iście beckettowską historią przygód Twej dzisiejszej twarzy naprzeciw 137 twoich twarzy dawnych – cóż to byłaby za opowieść! Dwutomowy esej o pisaniu.
22 czerwca 2025 r.
