Zawsze dziwiło mnie, dlaczego fragmenty, które tak poruszają, kiedy się je czyta, podczas spektaklu wydają się przytłumione i zwietrzałe.

William Butler Yeats

 

A jednak – znów idą! Błazen za Ślepcem, może Ślepiec za Błaznem, obojętne. Gęsiego, na ugiętych nogach, lekko pochyleni w przód, bosi, od lewej krawędzi do prawej, co są krańcami świata, kartki lub sceny. Idą. Ostrożnie, po kolorze, przez kolor, mając za tło kolor – jaki? Patrzę. Herbata z mlekiem? Stary papier? Piasek? Tak, piasek. Noszą maski, lecz nie ma pewności, czy za nimi jest coś czy nic. I te ich ręce, budzące strach, zimne ręce zamarłe w geście żarłoka, jak przednie łapki modliszki, czującej mięso. Idą.

Wiele już razy tak szli – i nie wiadomo, od jak dawna powtarzają marsz, bo przecież ich przygody irlandzcy bajarze opowiadali rodakom w wielu przeszłościach – lecz teraz niech starczy krótka seria pewności. W roku 1904, jako rozgadani bohaterowie, wręcz narratorzy krwawej bajki, w słowach Williama Butlera Yeatsa wędrowali przez kartki sztuki „Na wybrzeżu Baile”. W roku 1927 – szli przez scenę teatru w Oxfordzie, gdzie na festiwalu grana była ta sztuka. Wtedy też bezimienny fotograf unieruchomił ich modliszkowate skradanie się od kulisy lewej do prawej. W roku 1994 wydawnictwo Świat Literacki właśnie to stare zdjęcie umieściło na piaskowej okładce tomu 9 dramatów Yeatsa. I wreszcie rok 2025, październik. Czuły Barbarzyńca wypuszcza na księgarski rynek faksymilowy przedruk edycji z roku 1994. Na okładce, która znów jest prostokątem piasku, Błazen i Ślepiec kolejny raz idą od lewej kulisy świata ku prawej. A wewnątrz tomu, między stronami 31. a 62., panują nad opowieścią o iście ludzkim, krwawym losie celtyckich bożków.

Wydać teatr Yeatsa dziś, w epoce tak babilońsko rozczochranej Melpomeny, w dodatku na progu nowego sezonu rozczochrań – to gest, nie ma co kryć, odważny. Bezczelny nawet. Przecież teatr Yeatsa jest w istocie teatrem czystości znaków. Porażającej czystości. Mniejsza z tematami, z dziwnością owych mitologii i legend, z cudacznością zdarzeń, z przygodami bożków oraz innych widm. To materia na zupełnie inną, powiedzmy, nowelkę. Zostańmy przy znakach.

Gest, głos, światło, przedmiot, dźwięk. Przecież gdyby Yeats wyszedł dziś nagle z wnętrza 9 dramatów, właściwie miniatur, i zapoznał się z polskim losem tych pięciu pierwiastków teatralnych – zawyłby. Miarkujcie! Wszystko miarkujcie! Ze wszystkim – do zera schodźcie, do elementarnego stanu! Za dużo barokowych gestów, zbyt wiele żonglowania uczniowskimi minami, przesada w namiętnym harcowaniu kulasów! Uspokójcie cielska! I ocalcie ludzki głos! Odzyskajcie go! Odklejcie z policzków owe druty przenoszące głos do pudeł wiszących nad sceną i zmieniające go w trupią protezę głosu! Odklejcie i zjedzcie! Zgaście tę prosektoryjną poświatę sunącą z armii wiszących pod sufitem reflektorów! I niech was też nie kusi przemienianie świateł w dyskotekowe niebo! No i gadżety wielkie, średnie i tycie! Po cóż wam tyle tej papuzio-pawiej zbędności dźgającej oczy?! Wreszcie – po co wam tyle decybelowej przemocy, co grzmoci uszy i dławi ciche słowa?! Gdyby w mym scenicznym drobiazgu „Przy źródle jastrzębia” Trzej Muzycy o twarzach ucharakteryzowanych na maski, w bęben grzmocili z waszą niepoczytalnością i z waszym neandertalskim rozmachem tarmosili kruchą cytrę – któż by usłyszał Młodzieńca, co w imieniu wszystkich postaci teatralnych świata podaje odwieczną przyczynę zjawienia się na scenie, mówiąc: „To pogłoska,/ Mętna opowieść mnie tu prowadziła,/ Historia snuta przed świtem przy winie./ Wstałem zza stołu i znalazłem łódkę,/ Złapawszy w żagiel wiatr przychylny, ciąłem/ Fale, co zdały się zaczarowane,/ By wreszcie znaleźć skaliste brzegi”?! No, któż by go usłyszał?!

Skaliste brzegi – to scena. Niewielki, pusty prostokąt. Nie trzeba budować na nim skalistych brzegów, wystarczy je powiedzieć, zanucić. Z tyłu sceny – parawan. Obok niego – bęben, gong i cytra. Światło – dwie latarnie w rogach. I blask zwyczajnego żyrandola pod sufitem, lecz stłumiony, dyskretny. Jeszcze czarna tkanina z wyszytym złotą nicią jastrzębiem. No i kwadratowy kawałek tkaniny niebieskiej, oznaczający źródło. Tyle. Kilka nieuchronnych znaków, zestrojonych czysto. Plus aktorzy skazani na zamarłe twarze masek, widma klarowne niczym znaki. To już wszystko. Znaków nie może być więcej. Nie może być mniej. Musi być ich dokładnie tyle i muszą być jedynie takie. Bo tylko wtedy od człowieka, co żyje na widowni, do widma, które za człowieka żyje na scenie – jest blisko, istotnie blisko. Odległość w sam raz na oddech. Na wszystkie zdania.

Przychodzi na myśl Nõ, japoński teatr, w którego poetyce nic nigdy się nie zmieniło. Od stuleci czystość znaków jest nietknięta. Aby ją złowić, zamknąć w obrazie, na stronach „Kamiennego potoku” Jan Kott szkicuje portret ogrodu Piasku i Kamieni w Kioto. Wystarcza mu garść słów. Niewielki prostokąt, wysypany piaskiem, w ramie niskiego murku. Na piasku – piętnaście brązowych kamyków ułożonych w nieusuwalnym rytmie: pięć, dwa, trzy, dwa i trzy. Na murku widzowie. Piętnaście plus nieskończoność? To wciąż nieskończoność? Każdy sam smakuje zagadkę. „Rygor i absolutne piękno”, powiada Kott. I jeszcze: „Wydaje się, że wystarczy przesunąć o cal którykolwiek z kamieni, a doskonałość zostanie już niepowrotnie stracona”.

Yeats poznał Nõ. Jeśli nie cały, to w sporej części, na czele z drobiazgiem „Przy źródle jastrzębia”, teatr jego jest odpowiedzią na czystość Nõ. Zachwyciłby się Kotta portretem ogrodu Piasku i Kamieni. Tak. I pewnie jak mało kto głęboko pojąłby wyznanie małości, krańcowej pokory, którym Twao Kongo – aktor wywodzący się z jednej z czterech wielopokoleniowych familii tego niezmiennego teatru – obdarował Kotta. Mówił o tajemnicy maski, sędziwej twarzy z cyprysowego drewna, o jej nieludzkiej kruchości, jej szklistej skórze, jej cienkich pęknięciach niczym sieć żłobień na prawdziwym ludzkim obliczu. W końcu bardzo cicho wyznał swą małość, istotę własnego aktorstwa, może aktorstwa w ogóle. „Zanim zagram muszę wiele godzin patrzeć na maskę. Ja nie istnieję, istnieje maska. Ja nie jestem prawdziwy, prawdziwa jest maska”.

Niepokojące twarze Błazna i Ślepca, którzy od dawna idą po piasku świata, sceny, kartek sztuki „Na wybrzeżu Baile”, w końcu okładki tomu dramatów Yeatsa, są chyba starsze niż maska Kongo. Są stare jak Błazna i Ślepca modliszkowaty głód czystego snucia starej opowieści wciąż od nowa. Patrzę na nich. Kiedyś dojdą do prawej krawędzi piaskowej okładki. I wtedy, tuż przed zniknięciem, wyrecytują ostatnie takty sztuki. Pożegnanie głodomorów.

„BŁAZEN: Co tam? Czego chcesz?

ŚLEPIEC: Nie będzie nikogo w domach! Chodź tędy, chodź szybko! Piece będą pełne! Dobierzemy się do nich! Opowiemy gospodarzom ich los!”

19 października 2025 r.