Uśpione opowieści

Gdy gość bezwiednie trącił udem stół pod ścianą w sieni i usłyszał rumor na blacie, zrozumiał, że nie trzeba iść dalej. Wprawdzie nie ma pewności, lecz rumor, suchy niczym stukot kołatki stróża przeganiającego nocą złe duchy, chyba przypomniał mu metaliczny zgiełk bitwy pod Austerlitz, co ją na pagórkach pierzyny ołowianymi żołnierzykami jako chłopięcy bóg wojny powtórzył wiele lat temu, w niedzielę przed śniadaniem. Teraz miał więc ów okruch przeszłości swojej – na wyciągnięcie ręki. I nie musiał już dreptać do ogromnej sali Cricoteki, by obejrzeć inspirowaną 50. rocznicą prapremiery seansu Tadeusza Kantora wystawę „(Nie)Umarła Klasa”, której przecież i tak by nie obejrzał. Został.

Czegóż na stole nie było! Niepokojące zabawki w sam raz dla domku lalek. Skarlałe meble, cudaczne miniaturowe machiny, przedmioty śmieszne, ale i horrendalne. Głowy nie dam, lecz zapewne stał tam dziesięciocentymetrowy szkielet konia, tylko bez figurki mrocznego Marszałka na grzbiecie. A także odrobinę większa od muszli ślimaka winniczka, otulona ciemną szmatką Trąba Sądu Ostatecznego na maleńkich kółkach. Do tego – sklecona ze sznurówki oraz pałąkowatego patyczka podobizna monstrualnego w oryginale łuku Odysa, drezynka na miarę torów chłopięcej kolejki elektrycznej, i kołyska na baterie, idealna dla mysich niemowląt. A co z wanną? A szafa, kulomiot, samotne Drzwi Adasia, śmiercionośny Wynalazek Pana Daguerre’a? A okno? A wygódka? A miotła? Prawdopodobnie to też stało na trąconym udem blacie, pomniejszone. To i wiele innych artefaktów. Karłowate podobizny sprzętów i machin z seansów Kantora. Resztki jego fikcji scenicznych, resztki sklecone w poetyce bonsai i na stole ustawione dla widzącego dotyku gości niewidomych. Ślady teatralnej przeszłości, czekające na lekturę palca. Wiele, wiele takich śladów, więc i model starych szkolnych ławek z „Umarłej klasy” tam trwał. Gość, z głową lekko przechyloną na ramię, o oczach znużonych powracającym fiaskiem wypatrywania ostrego kształtu w nieubłaganym mroku bez końca – wyciągnął rękę i dotknął w ławeczce dziurkę na kałamarz. Pod jego palcem szkolny mebel przypominał beczkę burgunda z piwnic Liliputów, która w dłoni Guliwera była drewnianym kubkiem. Minęła minuta i palec ruszył po szorstkim braille’u blatu tyciej ławki. Gość zaczął lekturę niepojętą dla nikogo poza nim samym.

Istnieje autoportret Vincenta van Gogha, na którym nie widać Vincenta van Gogha. Jest tylko pustka po nim, jego nieobecność nie do zażegnania. Widać kamienne kafle podłogi, kawałek błękitnomalachitowej ściany, fragment drzwi i w kącie skrzynię z kiełkującą cebulą. Na środku, ukośnie z góry ukazane w świetle jasnego dnia, stoi puste, prawie puste drewniane krzesło o plecionym siedzisku. Wzruszająca marność. Kantor powiedziałby: przedmiot biedny, najniższej rangi. To samo by rzekł o fajce i mieszku z tytoniem, leżących na krześle. I tyle. Nie ma nic więcej. To już cały obraz. Cały portret ocalałych rzeczy, resztek, które dla van Gogha, jak każdy inny samotny przedmiot, były dotykalnymi znakami nieobecności, niemymi opowieściami do odczytania. Kantor musiał znać to płótno. I mocne van Gogha przekonanie o sensach skrytych w ocalałych przedmiotach traktował jak pewność własną, kiedy przez wiele lat – od stycznia roku 1980, gdy przy ul. Kanoniczej 5 w Krakowie otworzył Ośrodek Teatru Cricot 2 (Cricotekę), aż do końca – równolegle z niepowtarzalnymi seansami, obok nich, w cieniu fikcji, uporczywie komponował gigantyczną, realną partyturę seansu, wielu seansów swojej nieobecności. W magazynach Cricoteki gromadził wszystko, z czego komponował teatr, zbierał łupiny, ufając, że trwać one będą dłużej, znacznie dłużej niż on.

Tak, ocalał, co tylko się dało, zmieniając status wszystkich rzeczy z „bycia jedynie rekwizytem” na „bycie samodzielnym dziełem sztuki”. Przygarniał przedmioty, machiny, teksty własne, rysunki, malunki, prasowe wypracowania, fotografie, filmy, co tam jeszcze. Od rzeczy najmniejszych i najwcześniejszych, jak byle guzik lub stara deska, co w okupacyjnym „Powrocie Odysa” wisiała nad sceną w zwyczajnym krakowskim mieszkaniu, aż po Stolik Artysty w nieukończonym seansie „Dziś są moje urodziny” – stolik z filiżanką, lampą naftową i starym zdjęciem najbliższych na blacie, i z krzesłem obok, pustym krzesłem. Gromadził artefakty, których liczba jest ogromna, i w ten sposób organizował sobie swą przyszłość bez siebie. Krzątał się wokół własnej nieobecności, swego krzesła pustego kiedyś. W wyobraźni budował dom dla resztek, które przetrwają, aby goście mogli je dotykać – każdy na własną rękę, dla siebie, sam.

Czy nie jest tak, że w dziedzinie filozofii, historii sztuki, teatru i awangardy, wreszcie w dziedzinie estetycznych idei – o Teatrze Cricot 2 powiedziano już wszystko? Czy została jeszcze do poprowadzenia jakaś lekcja anatomii spektakli i malarstwa Kantora? Przeznaczona mu biblioteka naukowych analiz jest pełna. Nic dodać się nie da. Co więc pozostało Cricotece? Z tysięcy ocalałych przedmiotów – wciąż od nowa konstruować nieruchome spektakle rzeczy, rozległe Martwe Natury dla dotknięć. Pozostało wrócić do ziarnka, jak rzekłby Alejo Carpentier. Wrócić na elementarne dno, gdzie trwa wyznanie Kantora, że jego teatr to w istocie konstrukcja wzruszenia, pojedynczego wzruszenia – szkielet pojedynczej opowieści, przez widza snutej z dotknięcia seansu lub przedmiotu. Opowieści pojedynczej niczym niepojęta bajka niewidomego gościa, którego spotkałem w sieni przed komnatą Martwej Natury „(Nie)Umarła Klasa”. Albo jak niepojęte bajki ludzi o zdrowych oczach, którzy zgromadzone na tej wystawie artefakty dotykali spojrzeniem, niepewnością, bezradnością, może i lękiem, lecz każdy – wyłącznie sam dla siebie. W sumie – nic w tym nadzwyczajnego. Żadna to nowość, żadne odkrycie.

Dawno temu, letnią porą nad morzem, Kantor zajrzał przez zakurzone okno do wnętrza stareńkiej szkoły. Sam jak palec – dotknął spojrzeniem opustoszałe ławki, milczące deski podłogi, martwą tablicę, zimną pod sufitem żarówkę. Zobaczył… „Bardzo długo zaglądałem w głąb ciemną i zmąconą mojej pamięci”, wyzna sobie później, po czym rozwinie opowieść. „Byłem znowu małym chłopcem, siedziałem w biednej wiejskiej klasie, w ławce pokaleczonej kozikami, poplamionymi atramentem palcami śliniąc kartki elementarza…”. Zobaczył ziarnko „Umarłej klasy”.

A o niemej bajce niewidomego gościa – cóż mogę powiedzieć? Wiem tylko, że gdy jego palec dotarł do krańca blatu lilipuciej ławki, gość uśmiechnął się krucho. Tak jakby nagle dostrzegł w mroku ostry kształt, który trwał tylko przez chwilę.

 

11 czerwca 2025
Paweł Głowacki


Przeczytaj również: