Blisko
Pewności nie ma, można jednak przypuszczać, że Luisa Rivera, chilijska malarka, zdania „Stu lat samotności” przemieniła w dwanaście akwarel głównie po to, by zażegnać niepokój szaleństwa. Nie jest sama. Kto nie lękał się o zmysły, gdy patrząc na Macondo nie mógł rozstrzygnąć, czy widzi sensualną rzeczywistość, czy tylko nieważką fatamorganę słów? Któż nie czuł się niczym nieszczęsny gogolowski Akakiusz Kamaszkin, który się gubił, nie wiedząc, czy oto idzie środkiem cudzego zdania, czy chodnikiem petersburskiej ulicy? Kogo nie kusiło, by spróbować siebie ocalić, małpując gest pewnej Bezimiennej czytelniczki, którą Gabriel Garcia Márquez w rozmowie z Plinio Apuleyo Mendozą przywołuje z tak czułym podziwem?
Bezimienna mogła była zorganizować swój trud dokładniej, jak scenograf odtwarzający w teatrze kawałek cudzego świata. Wynająć obity drewnem pokoik w rozmiarach 3 metry na 2,5 – bo w takiej norze, zwanej „Jaskinią Mafii”, lipcowym porankiem (pisał codziennie przez miesięcy 18, między 8.30 a 14.30), równo 60 lat temu, przy ulicy Loma 19 w mieście Meksyk, zaczął Márquez tkać arcydzieło o samotności. Zawiesić na ścianie kiczowaty portret śpiącej na poduchach, opasłej najady i pyzatych kupidynów, plotących nad snem wieloryba girlandy z róż. Wdziać „roboczy”, niebieski kombinezon Márqueza, puścić utwory Bartóka, „Preludia” Debussy’ego lub Beatlesów „Noc po ciężkim dniu”, na tycim stole ustawić ulubioną jego maszynę do pisania marki Olivetti, wkręcić w nią jedną z pięciuset kartek, co koniecznie w tej liczbie musiały leżeć obok maszyny, zapalić pierwszego papierosa z czarnego tytoniu (do 14.30 szło ich z dymem 60 sztuk) – i zacząć wystukiwać los klanu Buendiów. Owszem, Bezimienna mogła była cały swój proceder powtórzenia, kalkomanii skomponować tak precyzyjnie, lecz wszystko, jak sądzę, odbyło się zwyczajnie. Byle jakim rankiem, okutana spranym szlafrokiem w owce, siadła przy kuchennym stole, „Sto lat samotności” i trywialny zeszyt w linie otworzyła na pierwszej stronie, pośliniła ołówek i na podobieństwo nieznanych jej antenatów – flaubertowskiego tandemu Bouvard/Pécuchet, milkliwego Bartleby’ego z noweli Melville’a, wspomnianego Kamaszkina, fantastycznego Pierre’a Menarda ze stron Borgesa, i wielu innych kopistów, pokornych paziów cudzych słów – zaczęła mozolnie, niczym pierwszoklasistka elementarz, fraza po frazie przepisywać przepastną baśń Márqueza. Nie wiadomo, ile dni zajęło jej dotarcie do kropki ostatniej. Wiadomo zaś, po co to zrobiła. Odpowiedź jest jasna: pragnęła się uspokoić. Chciała wiedzieć, kto tutaj zwariował: autor czy ona, i przeczuwała, że jedynym sposobem by to ustalić, jest być blisko, jak najbliżej, to znaczy – przepisać baśń. I coś jeszcze wiadomo. Przetrwało zdanie, którym Márquez dotknął sedna przygody Bezimiennej. „Trudno mi sobie wyobrazić lepszego czytelnika niż ta pani”. Tak. Bowiem wszystko, naprawdę wszystko – tkwi jedynie w „Stu latach samotności”. Rzecz jasna – można o baśni tej rzec coś od siebie, po swojemu, własnymi zdaniami. Można, lecz należy pamiętać, że mówiąc tak – mówi się zawsze za mało. I nawet jeśli celnie, to w płot. Ot, karzełek myśli okrakiem na garbusku stylu.
Poza tymi, co na zewnętrznej i wewnętrznej stronie twardych okładek widnieją – wszystkie obrazy Luisy Rivery, zdobiące stworzony przez Wydawnictwo MUZA, ekskluzywny tom „Stu lat samotności”, są dyskretnie ażurowe. Jak gdyby ktoś po kilkanaście razy bezładnie przekłuł każdy z nich szpikulcem o czubku w kształcie kropli. „Deszcz padał cztery lata, jedenaście miesięcy i dwa dni”, powiada Márquez w prologu jednego z ostatnich rozdziałów. A trochę dalej: „Atmosfera tak tchnęła wilgocią, że ryby mogłyby wpływać drzwiami i wypływać przez okna w napowietrznej żegludze po pokojach”. Rivera polubiła melancholię ulewnego rozdziału, najmocniej frazę o możliwych rejsach niemożliwych. Deszcz pada w wielu jej pastelowych krajobrazach. I nawet jeśli nie w każdym widoku zwykłe rzeczy, które w naszej realności przecież nie pływają samoistnie, jednak dokądś odmętami powietrza żeglują – to z każdego widoku sunie jasna sugestia, że za mgnienie odpłynie stąd wszystko, co namalowane, tak jak w pożegnalnym akapicie „Stu lat samotności” odpływa wszystko, co napisane, całe Macondo, nie mając już nadziei na powrót.
Tak więc prawie pięcioletni deszcz z Macondo – nieruchomo pada w obrazach Rivery, podszytych Macondo. Podszytych dosłownie. Wystarczy spojrzeć. W każdej wykłutej kropli – jak czarną mrówkę w kulce bursztynu – widać czcionkę, literę z następnej stronicy „Stu lat samotności”. Baśń o samotności jest dnem farb Rivery, dotyka kolory i kształty. Baśń ociera się od spodu o spaloną zieleń Rivery, o jej błękity, matową biel i ochrę pomarańczową. O jej wzruszająco naiwne kreski, jej jak gdyby dziecięcą ręką portretowane mrówki, ptaki, rośliny, pistolety, domostwa, dłonie i twarze, jej płynący pomiędzy liśćmi kompas, jej dryfującą wysoko nad Macondo wieżę, jej złote rybki, co nie ukoją twardniejącej samotności świata. Baśń dotyka kurę i trzy dziwnie ciemne jajka, z których jedno jest być może złowieszczym jajkiem bazyliszka. Na nienumerowanych kartkach, dzielących strony 32. i 33., wije się chłodna niebieskawa struga. Nie może być inna. W dwóch kroplach deszczu, wykłutych w niebieskości, widać litery „o” i „d” – okruchy słów „pośród” i „wody” – należące do zdania ze strony 32. „Którejś nocy, po kilku miesiącach błądzenia pośród bagnisk, daleko od ostatnich napotkanych po drodze Indian, rozbili obóz na brzegu kamienistej rzeki, której wody wyglądały jak potok lodowatego szkła”. Wijąca się na tych słowach niebieskawa struga musi tworzyć w oczach patrzącego wrażenie chłodu. Zbyt blisko jest od języka do koloru, by mogło dziać się inaczej.
Podobnie jak Bezimienna, która przepisała baśń – Rivera baśń przerysowała. Lecz nie słowa, nie czcionki, znaki przestankowe, odstępy i wcięcia… Jak to powiedzieć?… Ona, poddając się bliskości baśni, ale też dodając odrobinę siebie, przerysowała sposób, w jaki zdania Márqueza są nieprzezroczyste. Najwyraźniej obdarowana przez los nowym rodzajem synestezji, obejmującym już nie tylko barwne widzenie liter, ale i widzenie kształtów skrytych w zdaniach – Rivera przerysowała ciało baśni. Trudno sobie wyobrazić czytelnika lepszego niż ona. I dobrze jest spotkać ją dziś, w 60. rocznicę powstania pierwszego, sławetnego zdania „Stu lat samotności”, powieści, która źle się kończy dokładnie w tej chwili, kiedy Aureliano Babilonia, ostatni z Buendiów, kończy lekturę losów swego rodu, spisanych przez Melquiadesa na pergaminach. Macondo porywa wicher o cyklonicznej sile – narrator nie pozostawia cienia nadziei: „…plemiona skazane na sto lat samotności nie mają już drugiej szansy na ziemi”. Rzeczywiście? Tak i nie. Wystarczy przecież, że czytelnik, który właśnie skończył lekturę baśni Márqueza – jutro, za tydzień, kiedyś, odwróci książkę i zacznie czytać baśń od początku. I może wtedy wreszcie się rozstrzygnie, kto zwariował.
6 lipca 2025 r.

Przeczytaj również:
9 listopada, 2025
Siedem głów
Witać się z fotografią, otwartą dłoń wyciągać do kształtu na wieki zamarłego w…
2 listopada, 2025
Inna biblioteka
Liście, rzecz jasna, i oczywiście suche, rdzawe na amen, kasztan i klon, i w…
26 października, 2025
Dobrej nocy, panie Hrabio…
Zdumiało mnie jej igranie ze starym tytułem. Taka młoda, a już! „Zostawił to…